Górna Wełna 25-27 lutego 2022
: 05 mar 2022, 20:20
Kiedy po pierwsze – okazało się, że z zimą rozumianą jak lód i śnieg, raczej się już pożegnaliśmy, po drugie – nastąpiła niespotykana ostatnio obfitość wody, w środowisku kajakowym nastąpiło niejakie wzmożenie. Każdy snuł jakieś plany, wytyczał trasy. O realizacjach możecie przeczytać w różnych miejscach w necie.
I mnie ogarnął dziwny niepokój. Z kilku pomysłów wybrałem jednak górną Wełnę. Blisko. I poza tym – tyle razy byłem już na Wełnie poniżej Wągrowca. A powyżej nigdy. Okazja była wyśmienita.
Do realizacji planu dołączyli koledzy: Mateusz i Piotr. W ten sposób w spływie uczestniczyły dwa dmuchańce gumotexa – safari Piotra i mój Twist oraz polietylenowa Pyranha Mateusza.
Przy planowaniu trasy posługiwałem się „Przewodnikiem kajakowym po Wełnie i Małej Wełnie” – pracy zbiorowej powstałej w ramach projektu unijnego dofinansowania obszarów wiejskich (chwała ci Unio Europejska).
Przewodnik się delikatnie zdezaktualizował ale zdziwił mnie dokładny i weryfikowalny w realu kilometraż rzeki. Publikacja mogłaby być nieco mniej chaotyczna ale… darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, a przewodnik w końcu darmowy (można go jeszcze znaleźć online).
Przepłynęliśmy 64 kilometry. Po drodze zaliczyliśmy 10 jezior. Z czego 4 naprawdę długie.
Początkowo rozważałem start na Jeziorze Wierzbiczańskim ale przewodnik ostrzegał przed dużymi trudnościami w połączeniu z kolejnym jeziorem, co potwierdziła też wcześniejsza wizja lokalna, więc ostatecznie rozpoczęliśmy na plaży ośrodka wczasowego w Jankowie Dolnym, czyli na Jeziorze Jankowskim.
Początkowe kilometry były uciążliwe – przeszkadzała nam duża ilość trzciny, a po wpłynięciu w przepust pod drogą nr 15 muł, który powodował, że woda miała konsystencję galarety, a każdy metr do przodu kosztował wiele wysiłku. Miałem wrażenie, że coś ciężkiego zaczepiło mi się o skeg ale nie. To był muł.
Potem było właściwie tylko łatwiej. Owszem, zdarzały się zwałki, niektóre nawet wymagające obniesienia brzegiem, niektóre sprawności do wgramolenia się na pień, co w latach rozkwitu mego żywota nie jest oczywistością… Generalnie jednak leniwy nurt i sprzyjająca aura powodowały, że spływ był czystą przyjemnością.
Niestety, nie dla wszystkich, ponieważ Piotrowi oderwała się łata z dziury w kajaku. To powodowało dyskomfort przy wiosłowaniu i nieprzyjemność siedzenia w wodzie, która zbierała się na sflaczałym dnie Safari.
Pierwszego dnia przepłynęlismy 18 km, zatrzymawszy się jakieś 2 km za mostem pod S5.
O właśnie! To miejsce, a więc most, a właściwie dwa mosty pod S5 są opisane jako stała przenioska ale okazało się, że obecnie nie trzeba tam już wysiadać z kajaka.
Wieczorem niespodzianka! Odwiedził nas wspólny znajomy – Paweł. Wieczór zatem upłynął nam wesoło i w znamienitej kompanii. Jak to mówią – śmiechu było co niemiara.
Drugiego dnia opóźnienie spowodowane próbami załatania dziury w gumotexie Piotra (nic z tego nie wyszło). Pomimo tego dopłynęliśmy prawie na przedmieścia Janowca Wielkopolskiego, a to oznaczało pożegnanie z jeziorami – od tego momentu płynęliśmy już tylko rzeką. Na Jeziorze Zioło i Rogowskim spektakl – tysiące gęsi podrywających się do lotu i krążących nad wodą.
Mniej więcej na 48 kilometrze spływu, w okolicach miejscowości Tumidaj, jaz – obecnie zdemontowane grodzie, a więc zero problemów. Nieco dalej, zaraz za mostem w Rudzie Koźlance, dość trudny próg. Centralnie – duży kant, a zaraz pod nimi silny prąd w prawą stronę. Do tego, po lewej i prawej, już za progiem, rzędy wbitych w dno pali. Zarówno przewodnik, jak i nasze obserwacje były zgodne – jeśli chcesz podjąć próbę spływania, wybierz lewą stronę.
Myśmy spłynęli oczywiście środkiem, co było nie lada przygodą ale wszystko się udało. Przy czym, musiałem wylać z kajaka dużo wody. Ale co tam.
Pogoda była ładna, słonecznie, choć rześko. W miłych okolicznościach przyrody i w dobrych nastrojach dotarliśmy do mety, a więc mostu na drodze do Straszewa w Wągrowcu, jeszcze przed skrzyżowaniem z Nielbą. Spotkanie zakończyliśmy dobrym obiadem w knajpie „Tawerna nad łowiskiem”, gdzie Mateusz zostawił w piątek samochód.
I mnie ogarnął dziwny niepokój. Z kilku pomysłów wybrałem jednak górną Wełnę. Blisko. I poza tym – tyle razy byłem już na Wełnie poniżej Wągrowca. A powyżej nigdy. Okazja była wyśmienita.
Do realizacji planu dołączyli koledzy: Mateusz i Piotr. W ten sposób w spływie uczestniczyły dwa dmuchańce gumotexa – safari Piotra i mój Twist oraz polietylenowa Pyranha Mateusza.
Przy planowaniu trasy posługiwałem się „Przewodnikiem kajakowym po Wełnie i Małej Wełnie” – pracy zbiorowej powstałej w ramach projektu unijnego dofinansowania obszarów wiejskich (chwała ci Unio Europejska).
Przewodnik się delikatnie zdezaktualizował ale zdziwił mnie dokładny i weryfikowalny w realu kilometraż rzeki. Publikacja mogłaby być nieco mniej chaotyczna ale… darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, a przewodnik w końcu darmowy (można go jeszcze znaleźć online).
Przepłynęliśmy 64 kilometry. Po drodze zaliczyliśmy 10 jezior. Z czego 4 naprawdę długie.
Początkowo rozważałem start na Jeziorze Wierzbiczańskim ale przewodnik ostrzegał przed dużymi trudnościami w połączeniu z kolejnym jeziorem, co potwierdziła też wcześniejsza wizja lokalna, więc ostatecznie rozpoczęliśmy na plaży ośrodka wczasowego w Jankowie Dolnym, czyli na Jeziorze Jankowskim.
Początkowe kilometry były uciążliwe – przeszkadzała nam duża ilość trzciny, a po wpłynięciu w przepust pod drogą nr 15 muł, który powodował, że woda miała konsystencję galarety, a każdy metr do przodu kosztował wiele wysiłku. Miałem wrażenie, że coś ciężkiego zaczepiło mi się o skeg ale nie. To był muł.
Potem było właściwie tylko łatwiej. Owszem, zdarzały się zwałki, niektóre nawet wymagające obniesienia brzegiem, niektóre sprawności do wgramolenia się na pień, co w latach rozkwitu mego żywota nie jest oczywistością… Generalnie jednak leniwy nurt i sprzyjająca aura powodowały, że spływ był czystą przyjemnością.
Niestety, nie dla wszystkich, ponieważ Piotrowi oderwała się łata z dziury w kajaku. To powodowało dyskomfort przy wiosłowaniu i nieprzyjemność siedzenia w wodzie, która zbierała się na sflaczałym dnie Safari.
Pierwszego dnia przepłynęlismy 18 km, zatrzymawszy się jakieś 2 km za mostem pod S5.
O właśnie! To miejsce, a więc most, a właściwie dwa mosty pod S5 są opisane jako stała przenioska ale okazało się, że obecnie nie trzeba tam już wysiadać z kajaka.
Wieczorem niespodzianka! Odwiedził nas wspólny znajomy – Paweł. Wieczór zatem upłynął nam wesoło i w znamienitej kompanii. Jak to mówią – śmiechu było co niemiara.
Drugiego dnia opóźnienie spowodowane próbami załatania dziury w gumotexie Piotra (nic z tego nie wyszło). Pomimo tego dopłynęliśmy prawie na przedmieścia Janowca Wielkopolskiego, a to oznaczało pożegnanie z jeziorami – od tego momentu płynęliśmy już tylko rzeką. Na Jeziorze Zioło i Rogowskim spektakl – tysiące gęsi podrywających się do lotu i krążących nad wodą.
Mniej więcej na 48 kilometrze spływu, w okolicach miejscowości Tumidaj, jaz – obecnie zdemontowane grodzie, a więc zero problemów. Nieco dalej, zaraz za mostem w Rudzie Koźlance, dość trudny próg. Centralnie – duży kant, a zaraz pod nimi silny prąd w prawą stronę. Do tego, po lewej i prawej, już za progiem, rzędy wbitych w dno pali. Zarówno przewodnik, jak i nasze obserwacje były zgodne – jeśli chcesz podjąć próbę spływania, wybierz lewą stronę.
Myśmy spłynęli oczywiście środkiem, co było nie lada przygodą ale wszystko się udało. Przy czym, musiałem wylać z kajaka dużo wody. Ale co tam.
Pogoda była ładna, słonecznie, choć rześko. W miłych okolicznościach przyrody i w dobrych nastrojach dotarliśmy do mety, a więc mostu na drodze do Straszewa w Wągrowcu, jeszcze przed skrzyżowaniem z Nielbą. Spotkanie zakończyliśmy dobrym obiadem w knajpie „Tawerna nad łowiskiem”, gdzie Mateusz zostawił w piątek samochód.