Bystrzyca (wrocławska) 23/24-25 września 2022
: 02 paź 2022, 22:18
Na Dolnym Śląsku mnie jeszcze nie było. Więc czemu nie Bystrzyca? Owiana mgiełką tajemniczości – mało relacji, sporadyczne opisy szlaku, ani zdjęć, ani nic.
Na wycieczkę udało mi się namówić sąsiada – Pawła.
W piątek wieczorem dodarliśmy do Mietkowa i tam, za zaporą zalewu Mietkowskiego zaczęliśmy szukać noclegu. Nie było to proste. Na mapach google wydawało się, że jest tam sporo miejsca i to była prawda ale teren brzegu okazał się pokaźną skarpą. Znalezienie przestrzeni na rozbicie namiotów zabrało nam prawie godzinę, a i tak byliśmy na pochyłej powierzchni, wśród jerzyn i pokrzyw. Jednak najważniejsze miejsce – na ognisko – udało się znaleźć takie, jak potrzeba, więc na plotkach i ogólnie pojmowanej degustacji upłynął nam, późny już, wieczór.
Jako że reprezentujemy kategorię wieku przedstarczego, uwinięcie się rano zajęło nam czas do 10.00. Niestety, w trakcie odstawiania samochodu na bezpieczny parking wbiłem się w zawody straży pożarnej (OSP), co opóźniło mój powrót na miejsce startu o prawie godzinę. Z tego wszystkiego na rzekę zeszliśmy o 11.30.
Nurt wydawał się spokojny. Nie podobało nam się jedynie, że rzeką płynie masa dziwnej piany ale bliskość zalewu Mietkowskiego i tamy tłumaczyła zjawisko. Okazało się, że sprawa nie jest tak prosta.
Po niecałym kilometrze, a może nawet szybciej, skończyła się taryfa ulgowa. Nurt nagle przyspieszył i dosłownie wbiło nas w wiszące nisko nad wodą łozy. Zaraz za nimi zator z piany grubej na ponad metr spowodował, że cali, łącznie z kajakami, wiosłami oraz naszymi marnymi kadłubami, pokryliśmy się nieprzyjemną, lepką, szarą mazią. Ta piana, w różnym natężęniu, będzie nam towarzyszyć już do końca spływu.
Tymczasem sprawa zrobiła się poważna. Bardzo szybki nurt i liczne zwałki i/lub łozy spowodowały, że przez cały czas, bez wytchnienia, walczyliśmy z żywiołem. Jeśli przypominacie sobie (nie mówię wszak do dzieci) filmy z Brucem Lee, w scenach walki przeciwko chmarze nieprzyjaciół, to my właśnie Go przypominaliśmy oganiając się od gałęzi, kładąc się w kajakach, natychmiast podrywając do góry, by następnie podciągać się na rękach, odpychać wiosłem itp. W takich okolicznościach przyrody straciłem okulary – próbowałem wyrwać wiosło zaplątane w gałęzie, które nagle odbiło i dostałem centralnie w pysk. Po zmianie o mały włos straciłbym kolejne - zapasowe. Na szczęście jedną z soczewek, która wypadła przy przeciskaniu pod konarem, znalazłem w kajaku, zręcznie wprawiłem w oprawkę i odetchnąłem z ulgą.
Przy kolejnych pomiarach odległości względem punktów charakterystycznych odkryłem, że opis trasy jest skrócony o 2 km.
Przed pierwszą spodziewaną przenioską na jazie w Kamionnej, ok 2km, nieopisany próg – spływalny.
Jaz w Kamionnej – wg opisu na 37,5 km, czyli od startu jakieś 9 km – w rzeczywistości wypadł nam po ok. 11km. Teraz UWAGA: należy lądować po lewej stronie PRZED ZNAKIEM ostrzegawczym. My zapuściliśmy się dalej – bliżej jazu, jak zresztą zwykle robimy. Paweł poszedł na zwiady i okazało się, że przenioska w tym miejscu jest bardzo nieprzyjemna. Postanowiliśmy zawrócić i to o mały włos nie skończyło się katastrofą – bardzo silny nurt (rzeka do jazu zakręca w lewo pod kątem 90 stopni i błyskawicznie nabiera prędkości, choć już wcześniej nieźle rwie) uniemożliwiał przemieszczanie się. Pracowałem wiosłem z całych sił prawie nie przesuwając się do przodu. W końcu opadłem z sił. Całe szczęście, że ręką dosięgnąłem trawy, to pozwoliło ochłonąć i tak, metr po metrze, w końcu dotarliśmy do miejsca bardziej przyjaznego (jw.).
Potem, aż do Kątów Wrocławskich jest dość fajnie. Nieco mniej zwałek (ale nadal dużo), kilka (9?) prożków, przy naszym stanie wody bardziej bystrz – to dawało frajdę pływania.
Na postój zdecydowaliśmy się w lesie. Nie na długo, bo rzuciły się na nas całe armie wygłodniałych komarów.
Jaz przed Kątami Wrocławskimi opisany jako do przeniesienia, okazał się łatwy, bez dużego odwoju i zdecydowaliśmy się go spłynąć.
Po przepłynięciu pod mostami autostrady A4 i drogą wojewódzką, może 1.5 km dalej, zdecydowaliśmy się na nocleg (mniej więcej na wysokości Sośnicy). Byliśmy zmęczeni, była już 18.30 i robiła się powoli szarówka. Nie było sensu ryzykować dalszego spływu. Namioty na samym brzegu, pod dwoma wielkimi dębami, które bombardowały nas gradem żołędzi. W związku z obfitością tychże, rano zostaliśmy zaatakowani przez desant dzików. Byłem w szoku: szybki nurt, a te bestie płynęły w poprzek rzeki, jak na basenie. Co więcej – kiedy narobiłem hałasu, zgrabnie – niczym motorówki, zawróciły i zniknęły w zaroślach na przeciwległym brzegu.
Kilometr od naszego miejsca noclegu, po lewej stronie zadaszone wiaty i dobre wyjście na brzeg.
W Sadowicach (25 km wg opisu szlaku) przenioska lewą stroną przy jazie.
Kolejna przenioska przy jazie w Skałce (19km) – również lewą stroną, na szczęście krótka. Robi się klimat podmiejski: na brzegach spacerowicze, rowery, rodziny.
Ale nie na rzece. Nadal są zwałki, choć w różnym natężeniu. Są na szczęście również odcinki, gdzie spokojnie możemy cieszyć się rzeką, nurt również nieco zwolnił. Duże wrażenie robią na mnie olbrzymie drzewa rosnące tuż nad wodą: wielkie dęby, strzeliste topole i olchy. Są również wielkie kępy ładnych krzewów o dużych liściach i małych białych kwiatach (tak, tak) w takich jakby gronach. Widzę również drzewa, których nigdy wcześniej nie widziałem – czuję się jak na jakiejś innej planecie.
Dopływamy do Samotworu. Po lewej stronie próg – skrót do Strzegomki, który może być alternatywą do przenioski, którą po chwili zaliczaliśmy.
Jaz w Samotworze (14.5 km) opisywany jest jako spływalny pod warunkiem podniesionej przegrody. Otóż oceniliśmy, że absolutnie nie nadaje się do przepłynięcia. Przenioska lewym brzegiem.
Jakieś 500 metrów dalej nurt rodziela się – główny biegnie w lewo, taki jakby bypass – prosto. Początkowo próbujemy płynąć w lewo, jednak zaraz nadziewamy się na wielki zator. 100 metrów pod prąd i lądujemy w obejściu, które nie jest wcale łatwiejsze. Przy kolejnym manewrze koło zwalonego pnia o mało nie gubię wiosła.
W dalszym ciągu, w Jarnołtowie (14.5 km), czekają nas dwa progi opisywane jako spływalne – jeden zaraz za drugim, w odległości niecałych 500 metrów. Pierwszy, dwustopniowy – owszem. Drugiego nie ryzykujemy – 3 dość wysokie stopnie i spory odwój.
Przy przeniosce Paweł sasięga języka – pół kilometra dalej można przybić do brzegu w miejscu, gdzie bez problemu dojedzie samochód. Pomimo tego, że dzień się jeszcze nie skończył, decydujemy się przerwać spływ i tam przyjeżdża po nas zięć Pawła.
W ciągu dwóch dni pokonaliśmy 2 razy po 17 km, w sumie 34.
A kępy piany towarzyszyły nam do końca.
W przygotowaniach do spływu korzystałem ze strony kajak.org, która obecnie nie działa oraz z opisu broszurce „Atlas turystyki wodnej Dolnego Śląska” który to opis jest zerżnięty 1:1 z opisu na kajak.org.
Na wycieczkę udało mi się namówić sąsiada – Pawła.
W piątek wieczorem dodarliśmy do Mietkowa i tam, za zaporą zalewu Mietkowskiego zaczęliśmy szukać noclegu. Nie było to proste. Na mapach google wydawało się, że jest tam sporo miejsca i to była prawda ale teren brzegu okazał się pokaźną skarpą. Znalezienie przestrzeni na rozbicie namiotów zabrało nam prawie godzinę, a i tak byliśmy na pochyłej powierzchni, wśród jerzyn i pokrzyw. Jednak najważniejsze miejsce – na ognisko – udało się znaleźć takie, jak potrzeba, więc na plotkach i ogólnie pojmowanej degustacji upłynął nam, późny już, wieczór.
Jako że reprezentujemy kategorię wieku przedstarczego, uwinięcie się rano zajęło nam czas do 10.00. Niestety, w trakcie odstawiania samochodu na bezpieczny parking wbiłem się w zawody straży pożarnej (OSP), co opóźniło mój powrót na miejsce startu o prawie godzinę. Z tego wszystkiego na rzekę zeszliśmy o 11.30.
Nurt wydawał się spokojny. Nie podobało nam się jedynie, że rzeką płynie masa dziwnej piany ale bliskość zalewu Mietkowskiego i tamy tłumaczyła zjawisko. Okazało się, że sprawa nie jest tak prosta.
Po niecałym kilometrze, a może nawet szybciej, skończyła się taryfa ulgowa. Nurt nagle przyspieszył i dosłownie wbiło nas w wiszące nisko nad wodą łozy. Zaraz za nimi zator z piany grubej na ponad metr spowodował, że cali, łącznie z kajakami, wiosłami oraz naszymi marnymi kadłubami, pokryliśmy się nieprzyjemną, lepką, szarą mazią. Ta piana, w różnym natężęniu, będzie nam towarzyszyć już do końca spływu.
Tymczasem sprawa zrobiła się poważna. Bardzo szybki nurt i liczne zwałki i/lub łozy spowodowały, że przez cały czas, bez wytchnienia, walczyliśmy z żywiołem. Jeśli przypominacie sobie (nie mówię wszak do dzieci) filmy z Brucem Lee, w scenach walki przeciwko chmarze nieprzyjaciół, to my właśnie Go przypominaliśmy oganiając się od gałęzi, kładąc się w kajakach, natychmiast podrywając do góry, by następnie podciągać się na rękach, odpychać wiosłem itp. W takich okolicznościach przyrody straciłem okulary – próbowałem wyrwać wiosło zaplątane w gałęzie, które nagle odbiło i dostałem centralnie w pysk. Po zmianie o mały włos straciłbym kolejne - zapasowe. Na szczęście jedną z soczewek, która wypadła przy przeciskaniu pod konarem, znalazłem w kajaku, zręcznie wprawiłem w oprawkę i odetchnąłem z ulgą.
Przy kolejnych pomiarach odległości względem punktów charakterystycznych odkryłem, że opis trasy jest skrócony o 2 km.
Przed pierwszą spodziewaną przenioską na jazie w Kamionnej, ok 2km, nieopisany próg – spływalny.
Jaz w Kamionnej – wg opisu na 37,5 km, czyli od startu jakieś 9 km – w rzeczywistości wypadł nam po ok. 11km. Teraz UWAGA: należy lądować po lewej stronie PRZED ZNAKIEM ostrzegawczym. My zapuściliśmy się dalej – bliżej jazu, jak zresztą zwykle robimy. Paweł poszedł na zwiady i okazało się, że przenioska w tym miejscu jest bardzo nieprzyjemna. Postanowiliśmy zawrócić i to o mały włos nie skończyło się katastrofą – bardzo silny nurt (rzeka do jazu zakręca w lewo pod kątem 90 stopni i błyskawicznie nabiera prędkości, choć już wcześniej nieźle rwie) uniemożliwiał przemieszczanie się. Pracowałem wiosłem z całych sił prawie nie przesuwając się do przodu. W końcu opadłem z sił. Całe szczęście, że ręką dosięgnąłem trawy, to pozwoliło ochłonąć i tak, metr po metrze, w końcu dotarliśmy do miejsca bardziej przyjaznego (jw.).
Potem, aż do Kątów Wrocławskich jest dość fajnie. Nieco mniej zwałek (ale nadal dużo), kilka (9?) prożków, przy naszym stanie wody bardziej bystrz – to dawało frajdę pływania.
Na postój zdecydowaliśmy się w lesie. Nie na długo, bo rzuciły się na nas całe armie wygłodniałych komarów.
Jaz przed Kątami Wrocławskimi opisany jako do przeniesienia, okazał się łatwy, bez dużego odwoju i zdecydowaliśmy się go spłynąć.
Po przepłynięciu pod mostami autostrady A4 i drogą wojewódzką, może 1.5 km dalej, zdecydowaliśmy się na nocleg (mniej więcej na wysokości Sośnicy). Byliśmy zmęczeni, była już 18.30 i robiła się powoli szarówka. Nie było sensu ryzykować dalszego spływu. Namioty na samym brzegu, pod dwoma wielkimi dębami, które bombardowały nas gradem żołędzi. W związku z obfitością tychże, rano zostaliśmy zaatakowani przez desant dzików. Byłem w szoku: szybki nurt, a te bestie płynęły w poprzek rzeki, jak na basenie. Co więcej – kiedy narobiłem hałasu, zgrabnie – niczym motorówki, zawróciły i zniknęły w zaroślach na przeciwległym brzegu.
Kilometr od naszego miejsca noclegu, po lewej stronie zadaszone wiaty i dobre wyjście na brzeg.
W Sadowicach (25 km wg opisu szlaku) przenioska lewą stroną przy jazie.
Kolejna przenioska przy jazie w Skałce (19km) – również lewą stroną, na szczęście krótka. Robi się klimat podmiejski: na brzegach spacerowicze, rowery, rodziny.
Ale nie na rzece. Nadal są zwałki, choć w różnym natężeniu. Są na szczęście również odcinki, gdzie spokojnie możemy cieszyć się rzeką, nurt również nieco zwolnił. Duże wrażenie robią na mnie olbrzymie drzewa rosnące tuż nad wodą: wielkie dęby, strzeliste topole i olchy. Są również wielkie kępy ładnych krzewów o dużych liściach i małych białych kwiatach (tak, tak) w takich jakby gronach. Widzę również drzewa, których nigdy wcześniej nie widziałem – czuję się jak na jakiejś innej planecie.
Dopływamy do Samotworu. Po lewej stronie próg – skrót do Strzegomki, który może być alternatywą do przenioski, którą po chwili zaliczaliśmy.
Jaz w Samotworze (14.5 km) opisywany jest jako spływalny pod warunkiem podniesionej przegrody. Otóż oceniliśmy, że absolutnie nie nadaje się do przepłynięcia. Przenioska lewym brzegiem.
Jakieś 500 metrów dalej nurt rodziela się – główny biegnie w lewo, taki jakby bypass – prosto. Początkowo próbujemy płynąć w lewo, jednak zaraz nadziewamy się na wielki zator. 100 metrów pod prąd i lądujemy w obejściu, które nie jest wcale łatwiejsze. Przy kolejnym manewrze koło zwalonego pnia o mało nie gubię wiosła.
W dalszym ciągu, w Jarnołtowie (14.5 km), czekają nas dwa progi opisywane jako spływalne – jeden zaraz za drugim, w odległości niecałych 500 metrów. Pierwszy, dwustopniowy – owszem. Drugiego nie ryzykujemy – 3 dość wysokie stopnie i spory odwój.
Przy przeniosce Paweł sasięga języka – pół kilometra dalej można przybić do brzegu w miejscu, gdzie bez problemu dojedzie samochód. Pomimo tego, że dzień się jeszcze nie skończył, decydujemy się przerwać spływ i tam przyjeżdża po nas zięć Pawła.
W ciągu dwóch dni pokonaliśmy 2 razy po 17 km, w sumie 34.
A kępy piany towarzyszyły nam do końca.
W przygotowaniach do spływu korzystałem ze strony kajak.org, która obecnie nie działa oraz z opisu broszurce „Atlas turystyki wodnej Dolnego Śląska” który to opis jest zerżnięty 1:1 z opisu na kajak.org.