Rega 7-11 czerwca 2023
: 04 lip 2023, 20:45
Wszyscy już albo byli na Redze, albo się wybierają.
Potrek też się wybierał, rzucił pomysł, a Mat, Paweł i ja się zapisaliśmy na tę wycieczkę.
Nieoczekiwanie akces zgłosił również Adam - „Adam z Warszawy”. Ale Adam postanowił nas dopaść po drodze.
Plany były ambitne – płynąć odkąd się da i wypłynąć na morze, a może nawet dwa morza (w sensie: w Mrzeżynie i w Dźwirzynie).
Na miejsce, czyli do firmy kajakowej Kajnet w Resku, dotarliśmy w środę 7 czerwca pod wieczór. Po konsultacji z właścicielem postanowiliśmy w tym dniu już nie płynąć – pan Kajnet zawiózł nas na miejsce biwakowe koło mostu do Półchlebia. Miejsce na ognisko i wiata. My postanowiliśmy jednak, że ognisko i owszem ale namioty rozbijemy nieco dalej, na łące. Wieczór upłynął nam miło – śmiechom nie było końca, a po pełnej wrażeń biesiadzie poszliśmy spać. Było koło północy.
W czwartek 08 czerwca na wodzie byliśmy już koło 9.00. Czyli w sumie, tak jak zwykle.
Początkowo Rega jest wąska, zwałek całkiem sporo, na szczęście tylko niektóre problematyczne. 2 przenioski – w Prusinowie i w Łobezie / Łobzie (?), no – w miejscowości Łobez. Od tego momentu Rega zmienia kierunek i zaczyna płynąć na północ.
Rozbijamy się przed 20.00, kilometr przed mostem w linii drogi Łobez – Strzmiele. Pokonaliśmy 31,5 km. Miejsce na biwak na polu pokrzyw i ostrych traw ale ktoś przed nami już je trochę ubił. Rzucają się na nas komary. Jednym słowem, kolejny miły wieczór.
W piątek na wodzie jesteśmy, jak zwykle, o 09.00.
Wg przewodnika zaraz ma się zacząć trudny odcinek Regi. Cóż… największą trudnością okazała się dość spora grupa kajakrzy, którą musieliśmy minąć. Dwa razy trzeba wysiąść z kajaków ale kłody są jakby przygotowane do lądowania i przeciągania sprzętu. Robimy przerwę w Łagiewnikach. Tu ma się skończyć trudna część ale to nieprawda. Ona się w Łagiewnikach dopiero zaczyna. I ciągnie do Reska. W Resku przenioska prawą stroną, uliczką przy hotelu, ok. 300 metrów.
Jesteśmy tam umówieni z Adamem i rzeczywiście – cierplwie (przez kilka godzin) na nas czeka. Jeszcze tylko odnowienie zapasów w sklepie i wreszcie płyniemy dalej.
Plan jest taki, żeby dopłynąć do zapory w Żerzynie. Udaje się go zrealizować. Po prawej stronie przed zaporą miejsce biwakowe. Grunt twardy, że śledzia nie wbijesz ale w końcu się udaje rozstawić namioty. Kolejne ognisko, kiełbaski i co tam jeszcze. W tym dniu 38 km.
W sobotę budzę się w nienajlepszej formie. Zaczyna mocno nawalać układ pokarmowy, czuję się jakoś nie bardzo. Mam biegunkę, nie mogę jeść, mam nudności, jestem rozbity. Postanawiam jednak nie dawać za wygraną i przynajmniej próbować płynąć. Niestety, odstaję od reszty ale chłopcy na zwałkach na mnie na szczęście czekają. I jakoś leci. Tymczasem przed nami trudne odcinki. Najpierw jezioro Lisowskie zakończone przenioską po prawej stronie (Płoty), a następnie cholernie długie jezioro Rejowickie. Wiatr wieje mi w mordę, bolą mnie mięśnie, ledwo daję radę. Oczywiście wlekę się na dalekim końcu. W połowie krótki odpoczynek. Próbuję coś zjeść ale to cierpienie. Odpuszczam. Tylko przez cały czas się nawadniam. Całe szczęście, że mam butelkę z filtrem watertogo – wody mi nie zabraknie. Całe jezioro liczy prawie 10 km. W końcu, długo za kolegami, docieram do przenioski – MEW w Smolęcinie. Długa, nieprzyjemna, a w miejscu wodowania ostrzeżenie, żeby nie wchodzić do wody, bo zapora elektryczna dla ryb. Po krótkiej obserwacji kaczek, których najwidoczniej prąd się nie imał, decydujemy się jednak wejść do wody szczególnie, że i tak nie było innej możliwości.
Dobra, jeziora za nami. W rzece jest jednak nadal sporo zwałek i jest co robić. Chyba najwięcej problemów ma Adam, bo jego kajak jest najdłuższy, co utrudnia manewrowanie. Na szczególnie ciężkiej zwałce Piotr pomaga wszystkim wejść i przeciągnąć kajak.
Mnie jest szczególnie trudno ale przynajmniej czuję, że nie jest gorzej – innymi słowy: mój stan się stabilizuje.
Forsujemy przenioskę przy jazie w Gryficach. Robi się coraz później i… zimniej. Wiatr mocno wieje, czuję, że marznę. Tymczasem panowie w forpoczcie decydują o noclegu na wysokości mostku dla pieszych w Skalinie. Duża, skoszona łąka. Mnóstwo miejsca. Dla mnie to najwyższa pora, bo gonię resztkami sił. Przebranie się i wypicie gorącej herbaty, którą poczęstował mnie Paweł, trochę stawia mnie na nogi. Tymczasem właściciel łąki dał znać o sobie i sprawdził nasze zachowanie przy pomocy drona. Na szczęście, zachowywaliśmy się godnie i dał nam spokój. W tym dniu 36,5 km.
W nocy mój układ pokarmowy dał mi popalić ale mimo wszystko obudziłem się w lepszej formie. Nie, żebym był zdrowy ale uznałem, że mogę płynąć. Niedzielna Rega była łatwiejsza, jeśli chodzi o zwałki ale gorsza, jeśli chodzi o wiatr. Adam dokładnie zapoznał się z prognozami i poinformował nas, że lekko nie będzie, a wyjście na morze możemy sobie wybić z głowy. I tak, po sforsowaniu przenioski w Trzebiatowie (przy samym lustrze wody na zejściu dwa wielkie, wbite na sztorc pręty („ajzole” – jak o takich rzeczach mówi Mateusz).
8 km przed mostem w Mrzeżynie stacja pomp – od tego miejsca Rega zmienia kierunek na północno-wschodni, czyli będziemy płynąć pod wiatr, którego porywy mają mieć do 50 km na godzinę. Adam proponuje, żebyśmy zatrzymywali się co kilometr, żeby się nie rozpraszać i móc chwilę odsapnąć. Pomysł zostaje podchwycony, a ja mam poczucie, że to trochę ukłon w moją stronę. Cóż, czuję się lepiej, niż w dniu poprzednim ale do dobrej kondycji jeszcze mi dużo brakuje.
W końcu dopływamy do Mrzeżyna – ja i Paweł kończymy przy slipie koło przystani i kampingu, reszta wycieczki płynie jeszcze do portu. Tak, czy inaczej – to finał. Czekamy na Pana Kajneta. W niedzielę przepłynęliśmy 36 km. Piotrek rozwozi nas bezpiecznie do domów (tzn. Adam jedzie sam, bo w inną stronę) – ja melduję u żony się grubo po północy.
Potrek też się wybierał, rzucił pomysł, a Mat, Paweł i ja się zapisaliśmy na tę wycieczkę.
Nieoczekiwanie akces zgłosił również Adam - „Adam z Warszawy”. Ale Adam postanowił nas dopaść po drodze.
Plany były ambitne – płynąć odkąd się da i wypłynąć na morze, a może nawet dwa morza (w sensie: w Mrzeżynie i w Dźwirzynie).
Na miejsce, czyli do firmy kajakowej Kajnet w Resku, dotarliśmy w środę 7 czerwca pod wieczór. Po konsultacji z właścicielem postanowiliśmy w tym dniu już nie płynąć – pan Kajnet zawiózł nas na miejsce biwakowe koło mostu do Półchlebia. Miejsce na ognisko i wiata. My postanowiliśmy jednak, że ognisko i owszem ale namioty rozbijemy nieco dalej, na łące. Wieczór upłynął nam miło – śmiechom nie było końca, a po pełnej wrażeń biesiadzie poszliśmy spać. Było koło północy.
W czwartek 08 czerwca na wodzie byliśmy już koło 9.00. Czyli w sumie, tak jak zwykle.
Początkowo Rega jest wąska, zwałek całkiem sporo, na szczęście tylko niektóre problematyczne. 2 przenioski – w Prusinowie i w Łobezie / Łobzie (?), no – w miejscowości Łobez. Od tego momentu Rega zmienia kierunek i zaczyna płynąć na północ.
Rozbijamy się przed 20.00, kilometr przed mostem w linii drogi Łobez – Strzmiele. Pokonaliśmy 31,5 km. Miejsce na biwak na polu pokrzyw i ostrych traw ale ktoś przed nami już je trochę ubił. Rzucają się na nas komary. Jednym słowem, kolejny miły wieczór.
W piątek na wodzie jesteśmy, jak zwykle, o 09.00.
Wg przewodnika zaraz ma się zacząć trudny odcinek Regi. Cóż… największą trudnością okazała się dość spora grupa kajakrzy, którą musieliśmy minąć. Dwa razy trzeba wysiąść z kajaków ale kłody są jakby przygotowane do lądowania i przeciągania sprzętu. Robimy przerwę w Łagiewnikach. Tu ma się skończyć trudna część ale to nieprawda. Ona się w Łagiewnikach dopiero zaczyna. I ciągnie do Reska. W Resku przenioska prawą stroną, uliczką przy hotelu, ok. 300 metrów.
Jesteśmy tam umówieni z Adamem i rzeczywiście – cierplwie (przez kilka godzin) na nas czeka. Jeszcze tylko odnowienie zapasów w sklepie i wreszcie płyniemy dalej.
Plan jest taki, żeby dopłynąć do zapory w Żerzynie. Udaje się go zrealizować. Po prawej stronie przed zaporą miejsce biwakowe. Grunt twardy, że śledzia nie wbijesz ale w końcu się udaje rozstawić namioty. Kolejne ognisko, kiełbaski i co tam jeszcze. W tym dniu 38 km.
W sobotę budzę się w nienajlepszej formie. Zaczyna mocno nawalać układ pokarmowy, czuję się jakoś nie bardzo. Mam biegunkę, nie mogę jeść, mam nudności, jestem rozbity. Postanawiam jednak nie dawać za wygraną i przynajmniej próbować płynąć. Niestety, odstaję od reszty ale chłopcy na zwałkach na mnie na szczęście czekają. I jakoś leci. Tymczasem przed nami trudne odcinki. Najpierw jezioro Lisowskie zakończone przenioską po prawej stronie (Płoty), a następnie cholernie długie jezioro Rejowickie. Wiatr wieje mi w mordę, bolą mnie mięśnie, ledwo daję radę. Oczywiście wlekę się na dalekim końcu. W połowie krótki odpoczynek. Próbuję coś zjeść ale to cierpienie. Odpuszczam. Tylko przez cały czas się nawadniam. Całe szczęście, że mam butelkę z filtrem watertogo – wody mi nie zabraknie. Całe jezioro liczy prawie 10 km. W końcu, długo za kolegami, docieram do przenioski – MEW w Smolęcinie. Długa, nieprzyjemna, a w miejscu wodowania ostrzeżenie, żeby nie wchodzić do wody, bo zapora elektryczna dla ryb. Po krótkiej obserwacji kaczek, których najwidoczniej prąd się nie imał, decydujemy się jednak wejść do wody szczególnie, że i tak nie było innej możliwości.
Dobra, jeziora za nami. W rzece jest jednak nadal sporo zwałek i jest co robić. Chyba najwięcej problemów ma Adam, bo jego kajak jest najdłuższy, co utrudnia manewrowanie. Na szczególnie ciężkiej zwałce Piotr pomaga wszystkim wejść i przeciągnąć kajak.
Mnie jest szczególnie trudno ale przynajmniej czuję, że nie jest gorzej – innymi słowy: mój stan się stabilizuje.
Forsujemy przenioskę przy jazie w Gryficach. Robi się coraz później i… zimniej. Wiatr mocno wieje, czuję, że marznę. Tymczasem panowie w forpoczcie decydują o noclegu na wysokości mostku dla pieszych w Skalinie. Duża, skoszona łąka. Mnóstwo miejsca. Dla mnie to najwyższa pora, bo gonię resztkami sił. Przebranie się i wypicie gorącej herbaty, którą poczęstował mnie Paweł, trochę stawia mnie na nogi. Tymczasem właściciel łąki dał znać o sobie i sprawdził nasze zachowanie przy pomocy drona. Na szczęście, zachowywaliśmy się godnie i dał nam spokój. W tym dniu 36,5 km.
W nocy mój układ pokarmowy dał mi popalić ale mimo wszystko obudziłem się w lepszej formie. Nie, żebym był zdrowy ale uznałem, że mogę płynąć. Niedzielna Rega była łatwiejsza, jeśli chodzi o zwałki ale gorsza, jeśli chodzi o wiatr. Adam dokładnie zapoznał się z prognozami i poinformował nas, że lekko nie będzie, a wyjście na morze możemy sobie wybić z głowy. I tak, po sforsowaniu przenioski w Trzebiatowie (przy samym lustrze wody na zejściu dwa wielkie, wbite na sztorc pręty („ajzole” – jak o takich rzeczach mówi Mateusz).
8 km przed mostem w Mrzeżynie stacja pomp – od tego miejsca Rega zmienia kierunek na północno-wschodni, czyli będziemy płynąć pod wiatr, którego porywy mają mieć do 50 km na godzinę. Adam proponuje, żebyśmy zatrzymywali się co kilometr, żeby się nie rozpraszać i móc chwilę odsapnąć. Pomysł zostaje podchwycony, a ja mam poczucie, że to trochę ukłon w moją stronę. Cóż, czuję się lepiej, niż w dniu poprzednim ale do dobrej kondycji jeszcze mi dużo brakuje.
W końcu dopływamy do Mrzeżyna – ja i Paweł kończymy przy slipie koło przystani i kampingu, reszta wycieczki płynie jeszcze do portu. Tak, czy inaczej – to finał. Czekamy na Pana Kajneta. W niedzielę przepłynęliśmy 36 km. Piotrek rozwozi nas bezpiecznie do domów (tzn. Adam jedzie sam, bo w inną stronę) – ja melduję u żony się grubo po północy.