Spływ Wisłą - nie mój
: 21 lis 2023, 15:47
Ponizszy opis znalazlem na jednej ze stron z memami. Nie potrafiłem sie skontaktowac z autorem, z niewiadomych mi przyczyn zlikwidował konto na tamtym forum, ale pozwalam sobie to zamieścić. Tekstu w żaden sposób nie poprawiałem ani nie cenzurowałem, jak były przekleństwa to zostawiłem. Podobnie zostawiłem błędy gramatyczne i wszystkie inne rzeczy.
--------------------------
Najtrudniej jest zacząć pisać. Więc jednym sprytnym trikiem mam to już za
sobą.
Jestem anon level 20. Żyje na południu w Dąbrowie Górniczej, i nie to nie jest
Śląsk. Wstyd przyznać ale na Śląsku studiuje.
Jeśli czegoś nie spieprze to za kilka lat będę inżynierem. Niestety nie
informatykiem, więc już przegrałem życie.
Życie płynie mi na studiowaniu, dorywczych pracach i próbach znalezienia
loszki. Studia idą mi w miarę choć orłem nie jestem. Można powiedzieć że
przeciętnie. Czyli dobrze. Dorywcze prace idą tak sobie. Czasem wpadnie w
miesiącu i tysiąc, a czasem nic. Natomiast szukanie drugiej połówki idzie mi
beznadziejnie. Nie mam 180+ , kwadratowej szczęki ani żadnego wabika na
lachony. Mam za to okulary i lekką nadwagę. Czyli jak mawiał Otyły Pan - nie
narzekam.
Żeby podbudować ego siedzę tutaj i moge spokojnie narzekać że loszki to
curvy więc moja nieudolność jest usprawiedliwiona.
I jak już się wyzalilem to teraz przejdę do rzeczy. Dzida jest niesamowicie
inspirująca. Sporo rzeczy co tu są prezentowane spróbowałem. Kręciłem
drzewka z drutu, kleiłem modele, próbowałem nauczyć się biegać i udało mi
się dojść do przebiegnięcia czterech kilometrów w 20 minut, zanim sadło mnie
przygniotło.
W zeszłym roku była tutaj pasta gościa co przepłynął Polskę kajakiem.
Strasznie mną to wtedy potrzasnelo. Wresz niemożliwe było to że nigdzie
daleko nie jechał a wyprawa wyglądała tak jakby przybył pół świata. I zaczely
się robić takie myśli że można by z piwnicy wyjść i też to zrobić.
Z pocAtku to była taka myśl z gatunku 'no pojebany' ale im dłużej oglądałem
na internetach relacje z wypraw tym bardziej pomysł stawał się natrętny.
Obejrzałem jutuby, zarejestrowałem się na forach kajakowych. W większości
rak. Jak w tej paście o chodzeniu po bułki. Kajak musi być z karbonu a wiosło
z tytanu inaczej umrzesz.
Gdzieś pod koniec zeszłego jednak się zdecydowałem.
Pierwsza ściana to były pieniądze. Większość poleca kajaki gumotexa a te
kosztują ponad 5000 cebulionow. Ukraińskie zelgery podobnie. Jakbym miał
tyle kasy to kupiłbym se wabik na lachony.
Z kolei nie chciałem przeginać i brać kajaka z Lidla czy innej biedronki.
Po liczeniu monet i sprawdzaniu zasobów okazało się że w zasięgu jest
Scorpio 2. Jest w miarę polecany, w miarę lekki i jest sprzedawany od razu że
wszystkim czyli z pompką i wiosłami.
No i najważniejsze , przecenili go tak że wyjebawszy się z kasy do golca
miałem go w domu przed wigilia.
Więc na wigilię go napompowalem i w nim siedziałem cały wieczór.
Potem było roznie z kasą więc rzeczy kupowałem byle taniej, czyli używane.
Jedną z najbardziej rozbrajających rzeczy byli ziomkowie z luźnego forum.
Dostałem od nich wodoszczelny worek, mate samopompujacą i manometr. Ot
tak po prostu.opisalem jak się szykuje na wyprawę i anony z internetu dały mi
co im niepotrzebne a mnie potrzebne.
Spiwor kupiłem w deca, pomimo że musiałem po niego do Sosnowca jechać.
W kwietniu zaczalem próby na wodzie. na pogorii 3 bo blisko. Kajak się
okazał super, za to pompka do niczego bo pękła przy drugim pływaniu. Po
nową znowu musiałem do Sosnowca jechać.
W maju pływałem po drugiej pogorii i popsułem wiosło. Na nowe o dziwo
dostałem kasę od starego. Moje szaleństwo było już chyba zaraźliwe.
Najtrudniej to było się w grupie na studiach nie wygadac. Bo coś tak czułem
że jeśli nie wypali to mi tego grupa nie przepuści i się będą napierdalac aż do
dyplomu.
W zasadzie początkiem sesji letniej miałem wszystko. Cały pokój zajebany
sprzętem. Nie ma dnia żeby ktoś nie potknął się o wiosło albo nie nadepnął na
konserwe.
Sesja jak to sesja, jakoś poszła, nie mam poprawki we wrześniu więc jest
dobrze.
Dogadałem się z bratem że zawiezie mnie na zerowy kilometr Wisły. Brat jest
kozak ma auto i zarabia mnóstwo hajsu.
No i nie mieszka z nami .
Na szczęście nie mamy siostry która wpadła by z patusem.
Koniec końców zdecydowałem że pierwszego dnia wakacji ruszam.
-------------------------------------
Polska w poprzek - czesc pierwsza.
W odróżnieniu od gościa który tu kiedyś pisał, ja nie zerwałem się wcześnie
rano. Ja po prostu całą noc nie spałem. W myślach odliczałem po raz
tysięczny czy wszystko mam spakowane. Jeden worek z kajakiem i drugi
65litrowy dry bag ze wszystkim pozostałym. Namiot, śpiwór, mata, kuchenka,
apteczka, ubrania, kurtka, gacie na zmiane, buty, menażka, ścierka, cztery
power banki, ładowarka, ... Wszystko co pieczołowicie uzbierałem.
Brat przyjechał na ósmą i pomógł zanieść klamoty. Ojciec uscinął rękę i z
przymróżeniem oka powiedział żeby kajak wrócił to mu się na ryby przyda.
Matka go zgromiła spojrzeniem i powiedziała że jak coś to mam dzwonić to
przyjadaą.
Jakoś się w końcu zebraliśmy. Trasa na Oświęcim nawet w miarę.
Dojechaliśmy do mostu który jest zaraz za zerowym kilometrem wisły. To
znaczy tej wisły oficjalnej, która jest drogą wodną. Bo sama rzeka zaczyna się
z 200km wcześniej. Nawet się zastanawiałem czy nie płynąć od samej
Baraniej Góry , ale infromacja że na odcinku BG-Goczałkowice jest około 150
progów wodnych do obniesienia, skutecznie mi to wybiła z głowy.
Na miejscu okazało się że wody mało. Tego się akurtat spodziełałem bo na
internetach da się sprawdzić wodowskazy.
W każdym razie na miejscu, okazało się że z zejsciem do wody krucho. Brzeg
jest dość wysoki i zarośnięty pokrzywami. POszliśmy szukać, okazało się że
trzeba pójść w górę rzeki jakies 200m i pod mostem kolejowym jest miejsce
gdzie od biedy da się zwodować.
Sczęściem że braciak poratował bo do przeniesienia był kajak 15kg, worek
12kg i trzy baniaki z wodą 18kg. W sumie dużo.
Te wszystkie manipulacje spowodowały że na wodzie byłem dokładnie w
południe.
Ukrop dosłownie nieziemski. Samo noszenie mnie zmęczyło a co dalej?
Powiedziało się a to trzeba powiedzieć lpg. Wsiadłem, odbiłem i ruszyłem pod
niemrawy prąd. Kiladziesiąt metrów i byłem pod tabliczką "Przemsza 0".
Przemsza miała być kanałem z Wisły do Mysłowic ale nie pykło i teraz ujsćie
rzeki to poczatek szlaku.
Płynę. Sam nie mogę w to uwierzyć. Ja anon płynę w świat. Wiosłuję a rzeka
nie chce pomagać. Po lewej stronie mijam starą żwirownie, najdalszy port na
szlaku.
Wiosłuję dalej. Mijam ujście Sztoły. Ta rzeczka wlewa ociupinkę czystej wody,
ale ciecz wokół kajaka nadal jest bura.
Potem mijam dziesiątki wększrzy i kolejny port. Około czternastej dopływam
do śluzy Dwory. Monstualna budowla. Śaiany kanału który do niej prowadzi
mają chyba z dziesię ć metrów. Na słupie jest tabliczka z numerem. Dzwonie,
wrota się otwierają, wpływam. Łapię się dość kurczowo drabinki bo to
pierwszy raz jak przepływam przez taki obiekt. Jestem zadowolony że
pamiętałem o rękawiczkach roboczych bo drabinka jest cała w kolczastej rdzy.
Poziom wody opada i po kwadransie otwierają się drugie wrota.
Chciałbym móc napisać że ruszyłem z kopyta, ale raczej to takie powolne
pluskanie. Nie ma nurtu, więc tyle ile dam radę machać tyle płynę.
Kanał robi przygnębiające wrażenie. Płynie się między dwomstokami wyciętej
i pożółkłej trway. Kanał jest prosty więc widać że koniec przybliża się bardzo,
bardzo powoli.
Przychodzi znużenie i głód. Za to opada podniecenie. W miejscu gdzie kanał
łączy się ponownie z rzeką robię postój i zjadam mamine kanapki. Od tej pory
koniec domowego jedzenia.
Wiosłuję. Rzeka płynie długimi, łagodnymi zaklami. Ma w tym miejscu ze
150m szerokości ale nie ma nurtu.
Tak samo jak pierwszą, pokonuję śliąze w Smolicach.
TYm razem kanał za śluzą jes
Na 25km mówię dość. Jestem zmęczony, bolą mnie ręce, na dłogniach
porobiły się pęcherze. Po dłuższych poszukiwaniach udaje się znaleźć
wędkarskie miejsce i wyciągnąć kajak.
Teraz trzeba z niego spuścić trochę powietrza i wysuszyć. Jak kajak schnie to
ja rozbijam namiot. Jest dopiero 19.00, słońce będzie jeszcze przez trzy
godziny. Tylko że nie mam już sił na nic dosłownie. Na pogorii jak pływałem to
zawsze rekreacyjnie, od plaży do plaży. A tutaj ciągłe machanie dało w dupę.
Po 20 zwijam wysuszony kajak i wpełzamy razem do namiotu.
---------------------------------------------------
Polska w poprzek - dzien drugi
W nocy nic ciekawego się nie dzialo. Od czasu do czasu wybudzaly jakies
lesne chalasy. Nikt sie jednak w okolicy nie krecil. Wczesnie rano w namiocie
zrobilo sie goraco, musialem rozsunac wejscie i doleżeć jeszcze chwile
obserwując nieb, trawę i wolno płnącą wodę. Na rzece poruszała sie flaszka,
można było przez kilkanaście minut obserwować jak się powolutku
przemieszcza.
Potem musiałem się zwlec, kajak nie nadmucha się sam. W czasie jak
dmuchałem scorpiona, grzała się woda na śniadanie. Wzorem odkrywców -
na śniadanie ozywna owsianka.
Ona jednak smauje paskudnie. Nie wiem co te dzieci w tym widzo.
O dziesiątej ruszałem a słońce prażyło niemiłosiernie. Kapelusz, luźna
koszula, zakryte torbą nogi. Niby nie piecze ale gorąc jest.
Morale niskie. Płynięcie rzeką w pełnym słońcu to zupełnie co innego niż
Pogoria 4 zwiedzana od plaży do plaży.Wiosłować też jakoś specjalnie nie
mogę, bo wczoraj narobiłem sobie pęcherzy na dłoniach. I teraz trzeba
trzymać sztyl fikuśnie żeby nie bolało.
Dwie godziny zanim się dotaragłem do promu. Prom oczywiście wyłączony z
eksploatacji. Ale zacumowałem i poszedłem zobacyzć jak wygląda.
Nijak nie wygląda. Prosta skrzynia z grubej blachy. Żadnej inżynieryjnej
finezji.
Korzystając z przerwy zrobiłem niego więcej porządku w kajaku i solidnie
opłukałem nogi bo rano wlazłem w muł przy brzegu.
Płynę dalej. Z nieba skawar, a z brzegów smród. Najpierw myślałem że to od
wody tak daje, ale to ten muł odsłoniety niskim stanem wody i kisnący w
morderczym słońcu. Pachnie zgniłymi warzywami, martwą rybą i butwiejącym
drewnem.
Na chuj mi to było? Coraz bardziej myśle żeby zadzwonić po braciaka żeby
mnie z krakowa zgarnął.
Tyle że trochę wstyd.
Zamiast cieszyć się widokami, ponuro dopływam do wlotu kanału Łączany.
Płynę knałem. Na forach pisali żeby przy niskiem stanie nie przenosić na
starorzecze bo tam nie magłębokości i można utknąć.
Gdzieś w jednej trzeciej kanału mam dość. Cumuje w przystani kajakowej i
chowam się przed słońcem pod wiatą. Siedze i myślę co dalej. W skwarze nie
chce mi się płynąć więc siedze i się nudzę. W tej wiose są ruiny jakiegoś
zamku, ale nie mam z kim zostawić kajaka, więc nie pojde zwiedzać.
Do dopy. Wywaliłem kase na kajak i nie ma z tego żadnej przyjemności.
Lepiej bylo to na rokse puścić, przynajmniej satysfakcja gwarantowana.
Siedzę tak aż do osiemnastej. W końcu upał zelżał. Wsiadam i płynę dalej.
Kanał idzie prosto jak strzelił. Regularnie są na nim mosty. Płynę powoli,
starając się trzymać brzegów gdzie się da, żeby jak najlepiej chronić się przed
słońcem. Powietrze jest nadal nieruchome, gorące i wilgotne.
Dwudziesta wybija kiedy docieram na jego koniec. I tu już mam doła na maks.
Do krakowa za dnia nie dopłynę, a nie mam zupełnie pomysłu gdzie się
możńa rozbić na noc.
Nawet nie planuje się śluzować, wysiadam na wąski stalowy pomost i idę
spytać gościa co tu robi czy poratuje.
Na sluzie nocować nie wolno, ale udaje się znaleźć takie rozwiazanie żeby
wilk był syty i owca cała.
Koniec końców rozbijam się na ogrodzonym terenie i nie musze chować
kajaka. Rano będzie mniej roboty.
Kiedy zachodzi słońce łapią dreszcze. Zaszywam się w namiocie i popijam
plusza bo chyba się przegrzałem i odwodniłem. Jak siędę w namiocie to mam
trzesawke, jak się przykryję śpiworem to momentalnie się poce jak pojebany.
Drugi dzień wyprawy a tu taki kierwa dramat. Coraz bardziej myśle o
powrocie z krakowa.
To co mnie jeszcze dobija to ślimacze tempo. Wczoraj przepłynąłem 25km,
dzisiaj 30. A ludzie pisali ze robili dwa czasem trzy razy tyle. Jestem do
niczego.
Mimo to w smsie daje znać rodzinie że wszystko jest świetnie , bawie się
dobrze i wogóle żałujcie że was tu nie ma. Na fejsa na razie nic nie wrzucam.
Moze jak wrócę to jakoś ubiorę porażkę w słowa sukcesu.
Leżac meczę się do północy zanim zasypiam.
-------------------------------------------------
Polska w poprzek - część trzecia.
Tym razem wypelzam z namiotu duzo wczesniej. Nie chce robic przypału
człowiekowi, który pozwolił mi przenocować. Słońce już grzeje z tym że
pojawiało się trochę chmur. Na śniadanie zjadam chleb z konserwą i popijam
zimną wodą. Kajak spuszczam na wodę o siódmej trzydzieści.
Pokonuje króciutki kanał z niemrawym nurtem. Dopływam do miejsca gdzie
łączy się mój kanał, kanał z elektrowni i starorzecze. Wisła jest tu węższa więc
nurt w końcu jest wyczuwalny. Wiosłuję całkiem żwawo. Wpadłem na pomysł
żeby poprzekłówać pęcherze na dłoniach, pozaklejać je plastrem i założyć
robocze rękawiczki. Rękawiczki miały być tylk na śluzy, bo ludzie ostrzegali
przed brudnymi linami i drabinkami.
Do rzeczy. Wiosłuję i wiosłuję. Ląd zyskuje perspektywę, nie ogranicza się
tylko do wałów. Widać skałki to po jednej to po drugiej. Potem klasztor przy
którym mimo wczesnej godziny jest sporo ludzi.
Caly czas w glowie siedzi myśl żeby po minięciu śluzy Kościuszko, zadzwonic
po transport i wracac z Krakowa. W koncu moglbym sprzedać te 76 km jako
planowaną wyprawę i mieć powód do rozmów z ludźmi.
Dopływam na śluzę, dzwonię. Komora już zalana bo na mnie czekali. Dali
znać z poprzedniego stopnia.
To jest trochę budujące. Takie uczucie że pomimo iż płynę sam, to nie jestem
samotny. Na rzece są ludzie którzy gdzieś za moimi plecami pamiętają się o
mnie, nie oczekując nic w zamian.
W luźnej rozmowie rzucam że chciałbym jak najdalej dopłnąć ale nie wiem ile
dam rade. No i tu op mnie zaskakuje bo mowi że tacy wariaci płyną daleko.
Nie jestem w tym sezonie pierwszy na takim "dmuchanym serdelku".
Poza tym obiecuje że zadzwoni na Dąbie żeby za trzy godziny zaczęli
zalewać komorę.
Wypływam za dolne wrota z jeszcze większym bałaganem w głowie. Kurwa.
Teraz nie mogę zrezygnować w centrum Krakowa. Musze przepłynąć za
kolejny stopień, bo inaczeć chłop będzie czekał na darmo. A może oni tu mają
jak w górach i szukają zaginionych. A zadzwonić i odwołać to przypał, wsty i
sromota.
Płynę. Mijam zabudowania miasta. Klub wioślastki. Mijają mnie kajakarze na
sportowych kajakach. Co to mkną trzy razy szybckiej niż ja i to bez wysiłu.
Dopływam pod Wawel. Słońce znownu piecze, więc staram się wolniej
przepływać pod mostami, bo tam jest cień.
O czternastej dopływam do kolejnej śluzy. Wrota są otwarte. Dzwonie na
dyspozytornie i gość mi mówi że widział mnie na lornetce od godziny.
To moja trzecia śluza więc już wiem jak się zachować i wszystko idzie
płynnie.
Poniżej śłuzy rzeka robi się dzika. Znikają umocnienia brzegu, choć
zabudowa nadal jest. Mijam kolejne mosty, elektrownie i kolejny klub
żeglarski. Totalnym zaskoczeniem są dwie żaglówki. Rzeka ma może ze
300m szerokości a da się tu pływać na żaglach. Do tej pory żagle kojarzyły mi
się z dużymi zalewami a tu takie zdziwienie.
Przy okazji wymyśliłem plan. Dopłynę do przystani na setnym kilometrze a
potem z Niepołomic wrócę do domu.
O osiemnastej dopływam do ostatniej śluzy. Wszyscy pisali o ciężkiej
przenosce, ale jest alternatywa. Płynę w prawą odnogę pomimo zakazu.
Dopływam jakieś 30m przed elektrownię i wyciągam kajak na brzeg.
Noszę wszystko na raty , to nadal koło 40kg. Woduje jakieś 40m za progiem
elektrowni. Odbijam od brzegu i ruszam tutaj nawet szybkim nurtem.
Dosłownie po minucie dopływam do połączenia kanałów. Patrzę co mnie
ominęło. O żesz. Od ujścia do śluzy jest 300m kanału praktycznie bez wody.
Udało się.
Dopływam do 100km. Jest tabliczka, nie ma przystani. To znaczy nie ma nic
co by na przystań wyglądało poza zejściem do wody i błotem. Ląduję,
przechodze na dziób, przeskakuję nad czarną mazią.
Ubitą ścieżką wdrapuje się dwa piętra w górę. Jest miejsce na namiot, więc
wracam i wnosze kajak i torbę. Idę do baru w którym jest zawiadowca
przystani. Zjadam późny obiad i opłacam prysznic. Trochę dla ściemy
uzupełniam wodę. Potem rozbijam namiot, chowam kajak i idę się myć.
Zrobiła się dziewiąta. Idę spać z myślą że jutro wracam. W sumie wyjdzie
okrągłe 100km więc będzie się czym chwalić.
-----------------------------------------------
Polska w poprzek - część czwarta.
Czwarty dzień, poniedziałek.
Wstaję bardzo wcześnie, nieomalże razem ze słońcem. Nie z powodu
motywacji tylko kupy. To jest bardzo kłopotliwa sprawa. Zawsze jak gdzieś
jadę, to pierwsze dwa , trzy dni zatyka, a potem pogoni o losowej porze.
Całkiem sie rozbudzilem, więc nadmuchałem kajak, coś tam zjadłem i
zwinalem się na wodę.
O siudmej już wiosłowałem. Trochę mi się jeszcze myśli szarpały ale byłem
zdecydowany na koniec za dwa kilometry. Niepołomice , bus do Krakowa a
potem pociąg. Brat dziś na rano w robocie więc ogarnę sam.
A potem przepłynąłem po prostu obok Niepołomic i powioskowalem dalej. Nie
mam cholera pojęcia czemu. Chciałem tam wysiąść ale jakoś nie potrafiłem
tego zrobić.
Przeolywalem pod mostem który do tej wioski prowadzi , czułem że będę
żałować jak popłynę dalej a mimo to popłynąłem.
I oczywiście kawałek za mostem zacząłem rzucać kurwami jaki to głupi
jestem.
Wiosłowałem uparcie przed siebie żeby nie mieć jak wrócić i kląłem jak pijany
bosman.
Potem szło bardzo typowo. Wiosłowałem, wyzywałem, słońce przypiekało.
Ręce bolały, dupa bolała od siedzenia i wogole było gorzej niż bardzo źle.
Na 109 kilometrze wpadłem w bystrze. Miało być na 119 wedle opisu a tu
dziesięć kilometrów wcześniej.
Zobaczyłem tylko rozfalowanie wody które olałem, a potem o boże o kurwa.
Kajak trafił na kamień, obróciło go , ustawił się bokiem, do środka w
sekundzie wlała się woda.
Musiałem wyskoczyć żeby go odciążyć i przeciągnąć dalej. Oczywiście
wpadłem do wody po pas , choć kajak pół metra obok leżał na kamieniach.
Krzyczałem, kląłem, i targalem to plywadlo za sobą. Nie wiem jak daleko
musiałem go ciągnąć raz po raz wpadając w dziury między kamieniami,
wydaje mi się że sto metrów. Czyli realnie trzydzieści.
Mokry , zły i spompowany adrenaliną wyrzuciłem wór na brzeg, odwróciłem
kajak , wylałem wodę. Potem jeszcze na miękkich nogach wsiadłem i
powioslowalem.
Powiem krótko, takie zdarzenie całkiem z nienacka jest rozwalające.
Jak już ciśnienie zeszło to oklaplem i zrobiłem postój na jedzenie.
Potem znowu monotonne wiosłowanie. O piętnastej zaczęło padać i kropilo
przez godzinę.
Znowu byłem mokry, tyle że przynajmniej zrobili się mniej gorąco.
Na rzece przytłaczająca nuda prawie cały czas. Po obu stronach wały, nie
widać nic poza nimi. Rzeka płynie zakolami, więc nawet naprzód widać na
góra 300m.
I nie dzieje się nic.
Zaczynam się rozglądać za miejscem do spania. Ale dobrych wyjść na brzeg
po prostu nie ma.
O dwudziestej czyli po prawie trzynastu godzinach docieram do opatowca.
Skręcam w prawo na Dunajec i dibiam do cypla na zbiegu rzek.
Jestem wyczerpany do cna. Dosłownie nogi nie chcą mnie utrzymać.
Otwieram wór a tu w środku mokro. Na szczęście wody nie dużo, ale śpiwór,
namiot i bluza oberwały. Musiałem niedokładnie domknąć rano torbę. No cóż,
rano zamykałem ją tylko na chwilę.
Co jeszcze się dziś przydarzy?
Bardzo mozolnie rozstawiam namiot. Gotuje wodę na herbatę. Śpiwór
narzucam na tropik ,może choć trochę przeschnie.
Potem, już po ciemku jem kolację, i gapie się na prom stojący na stronie
Dunajca. Tego też wyłączyli z eksploatacji.
Spuszczam powietrze z kajaka i wciskam się razem z nim do namiotu.
Jak przymierzałem w domu, to wszystko elegancko się mieściło. Ja, obok
kajak i torba. Na wierzchu rozłożone wiosło.
Teraz wszystko jest tak porozwlekane że leżymy na jednej kupie.
U mnie bol mięśni walczy ze zmęczeniem. W końcu zmęczenie wygrywa i
zasypiam.
W nocy budze się bo ktoś przechodzi obok namiotu. Wystawiam łeb i widzę
że wędkarz robi zasiadke.
Oni serio są pojebani, na ryby o trzeciej rano.
Potem nie dzieje się już nic o czym bym pamiętał.
------------------------------------------------------------------------
W nastepnym poście bedzie kilka następnych dni, nie wiem czemu ale jak próbuje kopiować całość na raz to zmienia się czczionka i wychodzą głupoty.
--------------------------
Najtrudniej jest zacząć pisać. Więc jednym sprytnym trikiem mam to już za
sobą.
Jestem anon level 20. Żyje na południu w Dąbrowie Górniczej, i nie to nie jest
Śląsk. Wstyd przyznać ale na Śląsku studiuje.
Jeśli czegoś nie spieprze to za kilka lat będę inżynierem. Niestety nie
informatykiem, więc już przegrałem życie.
Życie płynie mi na studiowaniu, dorywczych pracach i próbach znalezienia
loszki. Studia idą mi w miarę choć orłem nie jestem. Można powiedzieć że
przeciętnie. Czyli dobrze. Dorywcze prace idą tak sobie. Czasem wpadnie w
miesiącu i tysiąc, a czasem nic. Natomiast szukanie drugiej połówki idzie mi
beznadziejnie. Nie mam 180+ , kwadratowej szczęki ani żadnego wabika na
lachony. Mam za to okulary i lekką nadwagę. Czyli jak mawiał Otyły Pan - nie
narzekam.
Żeby podbudować ego siedzę tutaj i moge spokojnie narzekać że loszki to
curvy więc moja nieudolność jest usprawiedliwiona.
I jak już się wyzalilem to teraz przejdę do rzeczy. Dzida jest niesamowicie
inspirująca. Sporo rzeczy co tu są prezentowane spróbowałem. Kręciłem
drzewka z drutu, kleiłem modele, próbowałem nauczyć się biegać i udało mi
się dojść do przebiegnięcia czterech kilometrów w 20 minut, zanim sadło mnie
przygniotło.
W zeszłym roku była tutaj pasta gościa co przepłynął Polskę kajakiem.
Strasznie mną to wtedy potrzasnelo. Wresz niemożliwe było to że nigdzie
daleko nie jechał a wyprawa wyglądała tak jakby przybył pół świata. I zaczely
się robić takie myśli że można by z piwnicy wyjść i też to zrobić.
Z pocAtku to była taka myśl z gatunku 'no pojebany' ale im dłużej oglądałem
na internetach relacje z wypraw tym bardziej pomysł stawał się natrętny.
Obejrzałem jutuby, zarejestrowałem się na forach kajakowych. W większości
rak. Jak w tej paście o chodzeniu po bułki. Kajak musi być z karbonu a wiosło
z tytanu inaczej umrzesz.
Gdzieś pod koniec zeszłego jednak się zdecydowałem.
Pierwsza ściana to były pieniądze. Większość poleca kajaki gumotexa a te
kosztują ponad 5000 cebulionow. Ukraińskie zelgery podobnie. Jakbym miał
tyle kasy to kupiłbym se wabik na lachony.
Z kolei nie chciałem przeginać i brać kajaka z Lidla czy innej biedronki.
Po liczeniu monet i sprawdzaniu zasobów okazało się że w zasięgu jest
Scorpio 2. Jest w miarę polecany, w miarę lekki i jest sprzedawany od razu że
wszystkim czyli z pompką i wiosłami.
No i najważniejsze , przecenili go tak że wyjebawszy się z kasy do golca
miałem go w domu przed wigilia.
Więc na wigilię go napompowalem i w nim siedziałem cały wieczór.
Potem było roznie z kasą więc rzeczy kupowałem byle taniej, czyli używane.
Jedną z najbardziej rozbrajających rzeczy byli ziomkowie z luźnego forum.
Dostałem od nich wodoszczelny worek, mate samopompujacą i manometr. Ot
tak po prostu.opisalem jak się szykuje na wyprawę i anony z internetu dały mi
co im niepotrzebne a mnie potrzebne.
Spiwor kupiłem w deca, pomimo że musiałem po niego do Sosnowca jechać.
W kwietniu zaczalem próby na wodzie. na pogorii 3 bo blisko. Kajak się
okazał super, za to pompka do niczego bo pękła przy drugim pływaniu. Po
nową znowu musiałem do Sosnowca jechać.
W maju pływałem po drugiej pogorii i popsułem wiosło. Na nowe o dziwo
dostałem kasę od starego. Moje szaleństwo było już chyba zaraźliwe.
Najtrudniej to było się w grupie na studiach nie wygadac. Bo coś tak czułem
że jeśli nie wypali to mi tego grupa nie przepuści i się będą napierdalac aż do
dyplomu.
W zasadzie początkiem sesji letniej miałem wszystko. Cały pokój zajebany
sprzętem. Nie ma dnia żeby ktoś nie potknął się o wiosło albo nie nadepnął na
konserwe.
Sesja jak to sesja, jakoś poszła, nie mam poprawki we wrześniu więc jest
dobrze.
Dogadałem się z bratem że zawiezie mnie na zerowy kilometr Wisły. Brat jest
kozak ma auto i zarabia mnóstwo hajsu.
No i nie mieszka z nami .
Na szczęście nie mamy siostry która wpadła by z patusem.
Koniec końców zdecydowałem że pierwszego dnia wakacji ruszam.
-------------------------------------
Polska w poprzek - czesc pierwsza.
W odróżnieniu od gościa który tu kiedyś pisał, ja nie zerwałem się wcześnie
rano. Ja po prostu całą noc nie spałem. W myślach odliczałem po raz
tysięczny czy wszystko mam spakowane. Jeden worek z kajakiem i drugi
65litrowy dry bag ze wszystkim pozostałym. Namiot, śpiwór, mata, kuchenka,
apteczka, ubrania, kurtka, gacie na zmiane, buty, menażka, ścierka, cztery
power banki, ładowarka, ... Wszystko co pieczołowicie uzbierałem.
Brat przyjechał na ósmą i pomógł zanieść klamoty. Ojciec uscinął rękę i z
przymróżeniem oka powiedział żeby kajak wrócił to mu się na ryby przyda.
Matka go zgromiła spojrzeniem i powiedziała że jak coś to mam dzwonić to
przyjadaą.
Jakoś się w końcu zebraliśmy. Trasa na Oświęcim nawet w miarę.
Dojechaliśmy do mostu który jest zaraz za zerowym kilometrem wisły. To
znaczy tej wisły oficjalnej, która jest drogą wodną. Bo sama rzeka zaczyna się
z 200km wcześniej. Nawet się zastanawiałem czy nie płynąć od samej
Baraniej Góry , ale infromacja że na odcinku BG-Goczałkowice jest około 150
progów wodnych do obniesienia, skutecznie mi to wybiła z głowy.
Na miejscu okazało się że wody mało. Tego się akurtat spodziełałem bo na
internetach da się sprawdzić wodowskazy.
W każdym razie na miejscu, okazało się że z zejsciem do wody krucho. Brzeg
jest dość wysoki i zarośnięty pokrzywami. POszliśmy szukać, okazało się że
trzeba pójść w górę rzeki jakies 200m i pod mostem kolejowym jest miejsce
gdzie od biedy da się zwodować.
Sczęściem że braciak poratował bo do przeniesienia był kajak 15kg, worek
12kg i trzy baniaki z wodą 18kg. W sumie dużo.
Te wszystkie manipulacje spowodowały że na wodzie byłem dokładnie w
południe.
Ukrop dosłownie nieziemski. Samo noszenie mnie zmęczyło a co dalej?
Powiedziało się a to trzeba powiedzieć lpg. Wsiadłem, odbiłem i ruszyłem pod
niemrawy prąd. Kiladziesiąt metrów i byłem pod tabliczką "Przemsza 0".
Przemsza miała być kanałem z Wisły do Mysłowic ale nie pykło i teraz ujsćie
rzeki to poczatek szlaku.
Płynę. Sam nie mogę w to uwierzyć. Ja anon płynę w świat. Wiosłuję a rzeka
nie chce pomagać. Po lewej stronie mijam starą żwirownie, najdalszy port na
szlaku.
Wiosłuję dalej. Mijam ujście Sztoły. Ta rzeczka wlewa ociupinkę czystej wody,
ale ciecz wokół kajaka nadal jest bura.
Potem mijam dziesiątki wększrzy i kolejny port. Około czternastej dopływam
do śluzy Dwory. Monstualna budowla. Śaiany kanału który do niej prowadzi
mają chyba z dziesię ć metrów. Na słupie jest tabliczka z numerem. Dzwonie,
wrota się otwierają, wpływam. Łapię się dość kurczowo drabinki bo to
pierwszy raz jak przepływam przez taki obiekt. Jestem zadowolony że
pamiętałem o rękawiczkach roboczych bo drabinka jest cała w kolczastej rdzy.
Poziom wody opada i po kwadransie otwierają się drugie wrota.
Chciałbym móc napisać że ruszyłem z kopyta, ale raczej to takie powolne
pluskanie. Nie ma nurtu, więc tyle ile dam radę machać tyle płynę.
Kanał robi przygnębiające wrażenie. Płynie się między dwomstokami wyciętej
i pożółkłej trway. Kanał jest prosty więc widać że koniec przybliża się bardzo,
bardzo powoli.
Przychodzi znużenie i głód. Za to opada podniecenie. W miejscu gdzie kanał
łączy się ponownie z rzeką robię postój i zjadam mamine kanapki. Od tej pory
koniec domowego jedzenia.
Wiosłuję. Rzeka płynie długimi, łagodnymi zaklami. Ma w tym miejscu ze
150m szerokości ale nie ma nurtu.
Tak samo jak pierwszą, pokonuję śliąze w Smolicach.
TYm razem kanał za śluzą jes
Na 25km mówię dość. Jestem zmęczony, bolą mnie ręce, na dłogniach
porobiły się pęcherze. Po dłuższych poszukiwaniach udaje się znaleźć
wędkarskie miejsce i wyciągnąć kajak.
Teraz trzeba z niego spuścić trochę powietrza i wysuszyć. Jak kajak schnie to
ja rozbijam namiot. Jest dopiero 19.00, słońce będzie jeszcze przez trzy
godziny. Tylko że nie mam już sił na nic dosłownie. Na pogorii jak pływałem to
zawsze rekreacyjnie, od plaży do plaży. A tutaj ciągłe machanie dało w dupę.
Po 20 zwijam wysuszony kajak i wpełzamy razem do namiotu.
---------------------------------------------------
Polska w poprzek - dzien drugi
W nocy nic ciekawego się nie dzialo. Od czasu do czasu wybudzaly jakies
lesne chalasy. Nikt sie jednak w okolicy nie krecil. Wczesnie rano w namiocie
zrobilo sie goraco, musialem rozsunac wejscie i doleżeć jeszcze chwile
obserwując nieb, trawę i wolno płnącą wodę. Na rzece poruszała sie flaszka,
można było przez kilkanaście minut obserwować jak się powolutku
przemieszcza.
Potem musiałem się zwlec, kajak nie nadmucha się sam. W czasie jak
dmuchałem scorpiona, grzała się woda na śniadanie. Wzorem odkrywców -
na śniadanie ozywna owsianka.
Ona jednak smauje paskudnie. Nie wiem co te dzieci w tym widzo.
O dziesiątej ruszałem a słońce prażyło niemiłosiernie. Kapelusz, luźna
koszula, zakryte torbą nogi. Niby nie piecze ale gorąc jest.
Morale niskie. Płynięcie rzeką w pełnym słońcu to zupełnie co innego niż
Pogoria 4 zwiedzana od plaży do plaży.Wiosłować też jakoś specjalnie nie
mogę, bo wczoraj narobiłem sobie pęcherzy na dłoniach. I teraz trzeba
trzymać sztyl fikuśnie żeby nie bolało.
Dwie godziny zanim się dotaragłem do promu. Prom oczywiście wyłączony z
eksploatacji. Ale zacumowałem i poszedłem zobacyzć jak wygląda.
Nijak nie wygląda. Prosta skrzynia z grubej blachy. Żadnej inżynieryjnej
finezji.
Korzystając z przerwy zrobiłem niego więcej porządku w kajaku i solidnie
opłukałem nogi bo rano wlazłem w muł przy brzegu.
Płynę dalej. Z nieba skawar, a z brzegów smród. Najpierw myślałem że to od
wody tak daje, ale to ten muł odsłoniety niskim stanem wody i kisnący w
morderczym słońcu. Pachnie zgniłymi warzywami, martwą rybą i butwiejącym
drewnem.
Na chuj mi to było? Coraz bardziej myśle żeby zadzwonić po braciaka żeby
mnie z krakowa zgarnął.
Tyle że trochę wstyd.
Zamiast cieszyć się widokami, ponuro dopływam do wlotu kanału Łączany.
Płynę knałem. Na forach pisali żeby przy niskiem stanie nie przenosić na
starorzecze bo tam nie magłębokości i można utknąć.
Gdzieś w jednej trzeciej kanału mam dość. Cumuje w przystani kajakowej i
chowam się przed słońcem pod wiatą. Siedze i myślę co dalej. W skwarze nie
chce mi się płynąć więc siedze i się nudzę. W tej wiose są ruiny jakiegoś
zamku, ale nie mam z kim zostawić kajaka, więc nie pojde zwiedzać.
Do dopy. Wywaliłem kase na kajak i nie ma z tego żadnej przyjemności.
Lepiej bylo to na rokse puścić, przynajmniej satysfakcja gwarantowana.
Siedzę tak aż do osiemnastej. W końcu upał zelżał. Wsiadam i płynę dalej.
Kanał idzie prosto jak strzelił. Regularnie są na nim mosty. Płynę powoli,
starając się trzymać brzegów gdzie się da, żeby jak najlepiej chronić się przed
słońcem. Powietrze jest nadal nieruchome, gorące i wilgotne.
Dwudziesta wybija kiedy docieram na jego koniec. I tu już mam doła na maks.
Do krakowa za dnia nie dopłynę, a nie mam zupełnie pomysłu gdzie się
możńa rozbić na noc.
Nawet nie planuje się śluzować, wysiadam na wąski stalowy pomost i idę
spytać gościa co tu robi czy poratuje.
Na sluzie nocować nie wolno, ale udaje się znaleźć takie rozwiazanie żeby
wilk był syty i owca cała.
Koniec końców rozbijam się na ogrodzonym terenie i nie musze chować
kajaka. Rano będzie mniej roboty.
Kiedy zachodzi słońce łapią dreszcze. Zaszywam się w namiocie i popijam
plusza bo chyba się przegrzałem i odwodniłem. Jak siędę w namiocie to mam
trzesawke, jak się przykryję śpiworem to momentalnie się poce jak pojebany.
Drugi dzień wyprawy a tu taki kierwa dramat. Coraz bardziej myśle o
powrocie z krakowa.
To co mnie jeszcze dobija to ślimacze tempo. Wczoraj przepłynąłem 25km,
dzisiaj 30. A ludzie pisali ze robili dwa czasem trzy razy tyle. Jestem do
niczego.
Mimo to w smsie daje znać rodzinie że wszystko jest świetnie , bawie się
dobrze i wogóle żałujcie że was tu nie ma. Na fejsa na razie nic nie wrzucam.
Moze jak wrócę to jakoś ubiorę porażkę w słowa sukcesu.
Leżac meczę się do północy zanim zasypiam.
-------------------------------------------------
Polska w poprzek - część trzecia.
Tym razem wypelzam z namiotu duzo wczesniej. Nie chce robic przypału
człowiekowi, który pozwolił mi przenocować. Słońce już grzeje z tym że
pojawiało się trochę chmur. Na śniadanie zjadam chleb z konserwą i popijam
zimną wodą. Kajak spuszczam na wodę o siódmej trzydzieści.
Pokonuje króciutki kanał z niemrawym nurtem. Dopływam do miejsca gdzie
łączy się mój kanał, kanał z elektrowni i starorzecze. Wisła jest tu węższa więc
nurt w końcu jest wyczuwalny. Wiosłuję całkiem żwawo. Wpadłem na pomysł
żeby poprzekłówać pęcherze na dłoniach, pozaklejać je plastrem i założyć
robocze rękawiczki. Rękawiczki miały być tylk na śluzy, bo ludzie ostrzegali
przed brudnymi linami i drabinkami.
Do rzeczy. Wiosłuję i wiosłuję. Ląd zyskuje perspektywę, nie ogranicza się
tylko do wałów. Widać skałki to po jednej to po drugiej. Potem klasztor przy
którym mimo wczesnej godziny jest sporo ludzi.
Caly czas w glowie siedzi myśl żeby po minięciu śluzy Kościuszko, zadzwonic
po transport i wracac z Krakowa. W koncu moglbym sprzedać te 76 km jako
planowaną wyprawę i mieć powód do rozmów z ludźmi.
Dopływam na śluzę, dzwonię. Komora już zalana bo na mnie czekali. Dali
znać z poprzedniego stopnia.
To jest trochę budujące. Takie uczucie że pomimo iż płynę sam, to nie jestem
samotny. Na rzece są ludzie którzy gdzieś za moimi plecami pamiętają się o
mnie, nie oczekując nic w zamian.
W luźnej rozmowie rzucam że chciałbym jak najdalej dopłnąć ale nie wiem ile
dam rade. No i tu op mnie zaskakuje bo mowi że tacy wariaci płyną daleko.
Nie jestem w tym sezonie pierwszy na takim "dmuchanym serdelku".
Poza tym obiecuje że zadzwoni na Dąbie żeby za trzy godziny zaczęli
zalewać komorę.
Wypływam za dolne wrota z jeszcze większym bałaganem w głowie. Kurwa.
Teraz nie mogę zrezygnować w centrum Krakowa. Musze przepłynąć za
kolejny stopień, bo inaczeć chłop będzie czekał na darmo. A może oni tu mają
jak w górach i szukają zaginionych. A zadzwonić i odwołać to przypał, wsty i
sromota.
Płynę. Mijam zabudowania miasta. Klub wioślastki. Mijają mnie kajakarze na
sportowych kajakach. Co to mkną trzy razy szybckiej niż ja i to bez wysiłu.
Dopływam pod Wawel. Słońce znownu piecze, więc staram się wolniej
przepływać pod mostami, bo tam jest cień.
O czternastej dopływam do kolejnej śluzy. Wrota są otwarte. Dzwonie na
dyspozytornie i gość mi mówi że widział mnie na lornetce od godziny.
To moja trzecia śluza więc już wiem jak się zachować i wszystko idzie
płynnie.
Poniżej śłuzy rzeka robi się dzika. Znikają umocnienia brzegu, choć
zabudowa nadal jest. Mijam kolejne mosty, elektrownie i kolejny klub
żeglarski. Totalnym zaskoczeniem są dwie żaglówki. Rzeka ma może ze
300m szerokości a da się tu pływać na żaglach. Do tej pory żagle kojarzyły mi
się z dużymi zalewami a tu takie zdziwienie.
Przy okazji wymyśliłem plan. Dopłynę do przystani na setnym kilometrze a
potem z Niepołomic wrócę do domu.
O osiemnastej dopływam do ostatniej śluzy. Wszyscy pisali o ciężkiej
przenosce, ale jest alternatywa. Płynę w prawą odnogę pomimo zakazu.
Dopływam jakieś 30m przed elektrownię i wyciągam kajak na brzeg.
Noszę wszystko na raty , to nadal koło 40kg. Woduje jakieś 40m za progiem
elektrowni. Odbijam od brzegu i ruszam tutaj nawet szybkim nurtem.
Dosłownie po minucie dopływam do połączenia kanałów. Patrzę co mnie
ominęło. O żesz. Od ujścia do śluzy jest 300m kanału praktycznie bez wody.
Udało się.
Dopływam do 100km. Jest tabliczka, nie ma przystani. To znaczy nie ma nic
co by na przystań wyglądało poza zejściem do wody i błotem. Ląduję,
przechodze na dziób, przeskakuję nad czarną mazią.
Ubitą ścieżką wdrapuje się dwa piętra w górę. Jest miejsce na namiot, więc
wracam i wnosze kajak i torbę. Idę do baru w którym jest zawiadowca
przystani. Zjadam późny obiad i opłacam prysznic. Trochę dla ściemy
uzupełniam wodę. Potem rozbijam namiot, chowam kajak i idę się myć.
Zrobiła się dziewiąta. Idę spać z myślą że jutro wracam. W sumie wyjdzie
okrągłe 100km więc będzie się czym chwalić.
-----------------------------------------------
Polska w poprzek - część czwarta.
Czwarty dzień, poniedziałek.
Wstaję bardzo wcześnie, nieomalże razem ze słońcem. Nie z powodu
motywacji tylko kupy. To jest bardzo kłopotliwa sprawa. Zawsze jak gdzieś
jadę, to pierwsze dwa , trzy dni zatyka, a potem pogoni o losowej porze.
Całkiem sie rozbudzilem, więc nadmuchałem kajak, coś tam zjadłem i
zwinalem się na wodę.
O siudmej już wiosłowałem. Trochę mi się jeszcze myśli szarpały ale byłem
zdecydowany na koniec za dwa kilometry. Niepołomice , bus do Krakowa a
potem pociąg. Brat dziś na rano w robocie więc ogarnę sam.
A potem przepłynąłem po prostu obok Niepołomic i powioskowalem dalej. Nie
mam cholera pojęcia czemu. Chciałem tam wysiąść ale jakoś nie potrafiłem
tego zrobić.
Przeolywalem pod mostem który do tej wioski prowadzi , czułem że będę
żałować jak popłynę dalej a mimo to popłynąłem.
I oczywiście kawałek za mostem zacząłem rzucać kurwami jaki to głupi
jestem.
Wiosłowałem uparcie przed siebie żeby nie mieć jak wrócić i kląłem jak pijany
bosman.
Potem szło bardzo typowo. Wiosłowałem, wyzywałem, słońce przypiekało.
Ręce bolały, dupa bolała od siedzenia i wogole było gorzej niż bardzo źle.
Na 109 kilometrze wpadłem w bystrze. Miało być na 119 wedle opisu a tu
dziesięć kilometrów wcześniej.
Zobaczyłem tylko rozfalowanie wody które olałem, a potem o boże o kurwa.
Kajak trafił na kamień, obróciło go , ustawił się bokiem, do środka w
sekundzie wlała się woda.
Musiałem wyskoczyć żeby go odciążyć i przeciągnąć dalej. Oczywiście
wpadłem do wody po pas , choć kajak pół metra obok leżał na kamieniach.
Krzyczałem, kląłem, i targalem to plywadlo za sobą. Nie wiem jak daleko
musiałem go ciągnąć raz po raz wpadając w dziury między kamieniami,
wydaje mi się że sto metrów. Czyli realnie trzydzieści.
Mokry , zły i spompowany adrenaliną wyrzuciłem wór na brzeg, odwróciłem
kajak , wylałem wodę. Potem jeszcze na miękkich nogach wsiadłem i
powioslowalem.
Powiem krótko, takie zdarzenie całkiem z nienacka jest rozwalające.
Jak już ciśnienie zeszło to oklaplem i zrobiłem postój na jedzenie.
Potem znowu monotonne wiosłowanie. O piętnastej zaczęło padać i kropilo
przez godzinę.
Znowu byłem mokry, tyle że przynajmniej zrobili się mniej gorąco.
Na rzece przytłaczająca nuda prawie cały czas. Po obu stronach wały, nie
widać nic poza nimi. Rzeka płynie zakolami, więc nawet naprzód widać na
góra 300m.
I nie dzieje się nic.
Zaczynam się rozglądać za miejscem do spania. Ale dobrych wyjść na brzeg
po prostu nie ma.
O dwudziestej czyli po prawie trzynastu godzinach docieram do opatowca.
Skręcam w prawo na Dunajec i dibiam do cypla na zbiegu rzek.
Jestem wyczerpany do cna. Dosłownie nogi nie chcą mnie utrzymać.
Otwieram wór a tu w środku mokro. Na szczęście wody nie dużo, ale śpiwór,
namiot i bluza oberwały. Musiałem niedokładnie domknąć rano torbę. No cóż,
rano zamykałem ją tylko na chwilę.
Co jeszcze się dziś przydarzy?
Bardzo mozolnie rozstawiam namiot. Gotuje wodę na herbatę. Śpiwór
narzucam na tropik ,może choć trochę przeschnie.
Potem, już po ciemku jem kolację, i gapie się na prom stojący na stronie
Dunajca. Tego też wyłączyli z eksploatacji.
Spuszczam powietrze z kajaka i wciskam się razem z nim do namiotu.
Jak przymierzałem w domu, to wszystko elegancko się mieściło. Ja, obok
kajak i torba. Na wierzchu rozłożone wiosło.
Teraz wszystko jest tak porozwlekane że leżymy na jednej kupie.
U mnie bol mięśni walczy ze zmęczeniem. W końcu zmęczenie wygrywa i
zasypiam.
W nocy budze się bo ktoś przechodzi obok namiotu. Wystawiam łeb i widzę
że wędkarz robi zasiadke.
Oni serio są pojebani, na ryby o trzeciej rano.
Potem nie dzieje się już nic o czym bym pamiętał.
------------------------------------------------------------------------
W nastepnym poście bedzie kilka następnych dni, nie wiem czemu ale jak próbuje kopiować całość na raz to zmienia się czczionka i wychodzą głupoty.