Spływ Wisłą - nie mój

Ostatnio byłem... albo: kiedyś byłem...
Awatar użytkownika
Marcel
Posty: 321
Rejestracja: 20 gru 2020, 20:29
Dziękował(a):: 18 razy
Podziekowano: 116 razy

Spływ Wisłą - nie mój

Post autor: Marcel »

Ponizszy opis znalazlem na jednej ze stron z memami. Nie potrafiłem sie skontaktowac z autorem, z niewiadomych mi przyczyn zlikwidował konto na tamtym forum, ale pozwalam sobie to zamieścić. Tekstu w żaden sposób nie poprawiałem ani nie cenzurowałem, jak były przekleństwa to zostawiłem. Podobnie zostawiłem błędy gramatyczne i wszystkie inne rzeczy.



--------------------------
Najtrudniej jest zacząć pisać. Więc jednym sprytnym trikiem mam to już za
sobą.
Jestem anon level 20. Żyje na południu w Dąbrowie Górniczej, i nie to nie jest
Śląsk. Wstyd przyznać ale na Śląsku studiuje.
Jeśli czegoś nie spieprze to za kilka lat będę inżynierem. Niestety nie
informatykiem, więc już przegrałem życie.
Życie płynie mi na studiowaniu, dorywczych pracach i próbach znalezienia
loszki. Studia idą mi w miarę choć orłem nie jestem. Można powiedzieć że
przeciętnie. Czyli dobrze. Dorywcze prace idą tak sobie. Czasem wpadnie w
miesiącu i tysiąc, a czasem nic. Natomiast szukanie drugiej połówki idzie mi
beznadziejnie. Nie mam 180+ , kwadratowej szczęki ani żadnego wabika na
lachony. Mam za to okulary i lekką nadwagę. Czyli jak mawiał Otyły Pan - nie
narzekam.
Żeby podbudować ego siedzę tutaj i moge spokojnie narzekać że loszki to
curvy więc moja nieudolność jest usprawiedliwiona.
I jak już się wyzalilem to teraz przejdę do rzeczy. Dzida jest niesamowicie
inspirująca. Sporo rzeczy co tu są prezentowane spróbowałem. Kręciłem
drzewka z drutu, kleiłem modele, próbowałem nauczyć się biegać i udało mi
się dojść do przebiegnięcia czterech kilometrów w 20 minut, zanim sadło mnie
przygniotło.
W zeszłym roku była tutaj pasta gościa co przepłynął Polskę kajakiem.
Strasznie mną to wtedy potrzasnelo. Wresz niemożliwe było to że nigdzie
daleko nie jechał a wyprawa wyglądała tak jakby przybył pół świata. I zaczely
się robić takie myśli że można by z piwnicy wyjść i też to zrobić.
Z pocAtku to była taka myśl z gatunku 'no pojebany' ale im dłużej oglądałem
na internetach relacje z wypraw tym bardziej pomysł stawał się natrętny.
Obejrzałem jutuby, zarejestrowałem się na forach kajakowych. W większości
rak. Jak w tej paście o chodzeniu po bułki. Kajak musi być z karbonu a wiosło
z tytanu inaczej umrzesz.
Gdzieś pod koniec zeszłego jednak się zdecydowałem.
Pierwsza ściana to były pieniądze. Większość poleca kajaki gumotexa a te
kosztują ponad 5000 cebulionow. Ukraińskie zelgery podobnie. Jakbym miał
tyle kasy to kupiłbym se wabik na lachony.
Z kolei nie chciałem przeginać i brać kajaka z Lidla czy innej biedronki.
Po liczeniu monet i sprawdzaniu zasobów okazało się że w zasięgu jest
Scorpio 2. Jest w miarę polecany, w miarę lekki i jest sprzedawany od razu że
wszystkim czyli z pompką i wiosłami.
No i najważniejsze , przecenili go tak że wyjebawszy się z kasy do golca
miałem go w domu przed wigilia.
Więc na wigilię go napompowalem i w nim siedziałem cały wieczór.
Potem było roznie z kasą więc rzeczy kupowałem byle taniej, czyli używane.
Jedną z najbardziej rozbrajających rzeczy byli ziomkowie z luźnego forum.
Dostałem od nich wodoszczelny worek, mate samopompujacą i manometr. Ot
tak po prostu.opisalem jak się szykuje na wyprawę i anony z internetu dały mi
co im niepotrzebne a mnie potrzebne.
Spiwor kupiłem w deca, pomimo że musiałem po niego do Sosnowca jechać.
W kwietniu zaczalem próby na wodzie. na pogorii 3 bo blisko. Kajak się
okazał super, za to pompka do niczego bo pękła przy drugim pływaniu. Po
nową znowu musiałem do Sosnowca jechać.
W maju pływałem po drugiej pogorii i popsułem wiosło. Na nowe o dziwo
dostałem kasę od starego. Moje szaleństwo było już chyba zaraźliwe.
Najtrudniej to było się w grupie na studiach nie wygadac. Bo coś tak czułem
że jeśli nie wypali to mi tego grupa nie przepuści i się będą napierdalac aż do
dyplomu.
W zasadzie początkiem sesji letniej miałem wszystko. Cały pokój zajebany
sprzętem. Nie ma dnia żeby ktoś nie potknął się o wiosło albo nie nadepnął na
konserwe.
Sesja jak to sesja, jakoś poszła, nie mam poprawki we wrześniu więc jest
dobrze.
Dogadałem się z bratem że zawiezie mnie na zerowy kilometr Wisły. Brat jest
kozak ma auto i zarabia mnóstwo hajsu.
No i nie mieszka z nami :).
Na szczęście nie mamy siostry która wpadła by z patusem.
Koniec końców zdecydowałem że pierwszego dnia wakacji ruszam.

-------------------------------------
Polska w poprzek - czesc pierwsza.
W odróżnieniu od gościa który tu kiedyś pisał, ja nie zerwałem się wcześnie
rano. Ja po prostu całą noc nie spałem. W myślach odliczałem po raz
tysięczny czy wszystko mam spakowane. Jeden worek z kajakiem i drugi
65litrowy dry bag ze wszystkim pozostałym. Namiot, śpiwór, mata, kuchenka,
apteczka, ubrania, kurtka, gacie na zmiane, buty, menażka, ścierka, cztery
power banki, ładowarka, ... Wszystko co pieczołowicie uzbierałem.
Brat przyjechał na ósmą i pomógł zanieść klamoty. Ojciec uscinął rękę i z
przymróżeniem oka powiedział żeby kajak wrócił to mu się na ryby przyda.
Matka go zgromiła spojrzeniem i powiedziała że jak coś to mam dzwonić to
przyjadaą.
Jakoś się w końcu zebraliśmy. Trasa na Oświęcim nawet w miarę.
Dojechaliśmy do mostu który jest zaraz za zerowym kilometrem wisły. To
znaczy tej wisły oficjalnej, która jest drogą wodną. Bo sama rzeka zaczyna się
z 200km wcześniej. Nawet się zastanawiałem czy nie płynąć od samej
Baraniej Góry , ale infromacja że na odcinku BG-Goczałkowice jest około 150
progów wodnych do obniesienia, skutecznie mi to wybiła z głowy.
Na miejscu okazało się że wody mało. Tego się akurtat spodziełałem bo na
internetach da się sprawdzić wodowskazy.
W każdym razie na miejscu, okazało się że z zejsciem do wody krucho. Brzeg
jest dość wysoki i zarośnięty pokrzywami. POszliśmy szukać, okazało się że
trzeba pójść w górę rzeki jakies 200m i pod mostem kolejowym jest miejsce
gdzie od biedy da się zwodować.
Sczęściem że braciak poratował bo do przeniesienia był kajak 15kg, worek
12kg i trzy baniaki z wodą 18kg. W sumie dużo.
Te wszystkie manipulacje spowodowały że na wodzie byłem dokładnie w
południe.
Ukrop dosłownie nieziemski. Samo noszenie mnie zmęczyło a co dalej?
Powiedziało się a to trzeba powiedzieć lpg. Wsiadłem, odbiłem i ruszyłem pod
niemrawy prąd. Kiladziesiąt metrów i byłem pod tabliczką "Przemsza 0".
Przemsza miała być kanałem z Wisły do Mysłowic ale nie pykło i teraz ujsćie
rzeki to poczatek szlaku.
Płynę. Sam nie mogę w to uwierzyć. Ja anon płynę w świat. Wiosłuję a rzeka
nie chce pomagać. Po lewej stronie mijam starą żwirownie, najdalszy port na
szlaku.
Wiosłuję dalej. Mijam ujście Sztoły. Ta rzeczka wlewa ociupinkę czystej wody,
ale ciecz wokół kajaka nadal jest bura.
Potem mijam dziesiątki wększrzy i kolejny port. Około czternastej dopływam
do śluzy Dwory. Monstualna budowla. Śaiany kanału który do niej prowadzi
mają chyba z dziesię ć metrów. Na słupie jest tabliczka z numerem. Dzwonie,
wrota się otwierają, wpływam. Łapię się dość kurczowo drabinki bo to
pierwszy raz jak przepływam przez taki obiekt. Jestem zadowolony że
pamiętałem o rękawiczkach roboczych bo drabinka jest cała w kolczastej rdzy.
Poziom wody opada i po kwadransie otwierają się drugie wrota.
Chciałbym móc napisać że ruszyłem z kopyta, ale raczej to takie powolne
pluskanie. Nie ma nurtu, więc tyle ile dam radę machać tyle płynę.
Kanał robi przygnębiające wrażenie. Płynie się między dwomstokami wyciętej
i pożółkłej trway. Kanał jest prosty więc widać że koniec przybliża się bardzo,
bardzo powoli.
Przychodzi znużenie i głód. Za to opada podniecenie. W miejscu gdzie kanał
łączy się ponownie z rzeką robię postój i zjadam mamine kanapki. Od tej pory
koniec domowego jedzenia.
Wiosłuję. Rzeka płynie długimi, łagodnymi zaklami. Ma w tym miejscu ze
150m szerokości ale nie ma nurtu.
Tak samo jak pierwszą, pokonuję śliąze w Smolicach.
TYm razem kanał za śluzą jes
Na 25km mówię dość. Jestem zmęczony, bolą mnie ręce, na dłogniach
porobiły się pęcherze. Po dłuższych poszukiwaniach udaje się znaleźć
wędkarskie miejsce i wyciągnąć kajak.
Teraz trzeba z niego spuścić trochę powietrza i wysuszyć. Jak kajak schnie to
ja rozbijam namiot. Jest dopiero 19.00, słońce będzie jeszcze przez trzy
godziny. Tylko że nie mam już sił na nic dosłownie. Na pogorii jak pływałem to
zawsze rekreacyjnie, od plaży do plaży. A tutaj ciągłe machanie dało w dupę.
Po 20 zwijam wysuszony kajak i wpełzamy razem do namiotu.

---------------------------------------------------
Polska w poprzek - dzien drugi
W nocy nic ciekawego się nie dzialo. Od czasu do czasu wybudzaly jakies
lesne chalasy. Nikt sie jednak w okolicy nie krecil. Wczesnie rano w namiocie
zrobilo sie goraco, musialem rozsunac wejscie i doleżeć jeszcze chwile
obserwując nieb, trawę i wolno płnącą wodę. Na rzece poruszała sie flaszka,
można było przez kilkanaście minut obserwować jak się powolutku
przemieszcza.
Potem musiałem się zwlec, kajak nie nadmucha się sam. W czasie jak
dmuchałem scorpiona, grzała się woda na śniadanie. Wzorem odkrywców -
na śniadanie ozywna owsianka.
Ona jednak smauje paskudnie. Nie wiem co te dzieci w tym widzo.
O dziesiątej ruszałem a słońce prażyło niemiłosiernie. Kapelusz, luźna
koszula, zakryte torbą nogi. Niby nie piecze ale gorąc jest.
Morale niskie. Płynięcie rzeką w pełnym słońcu to zupełnie co innego niż
Pogoria 4 zwiedzana od plaży do plaży.Wiosłować też jakoś specjalnie nie
mogę, bo wczoraj narobiłem sobie pęcherzy na dłoniach. I teraz trzeba
trzymać sztyl fikuśnie żeby nie bolało.
Dwie godziny zanim się dotaragłem do promu. Prom oczywiście wyłączony z
eksploatacji. Ale zacumowałem i poszedłem zobacyzć jak wygląda.
Nijak nie wygląda. Prosta skrzynia z grubej blachy. Żadnej inżynieryjnej
finezji.
Korzystając z przerwy zrobiłem niego więcej porządku w kajaku i solidnie
opłukałem nogi bo rano wlazłem w muł przy brzegu.
Płynę dalej. Z nieba skawar, a z brzegów smród. Najpierw myślałem że to od
wody tak daje, ale to ten muł odsłoniety niskim stanem wody i kisnący w
morderczym słońcu. Pachnie zgniłymi warzywami, martwą rybą i butwiejącym
drewnem.
Na chuj mi to było? Coraz bardziej myśle żeby zadzwonić po braciaka żeby
mnie z krakowa zgarnął.
Tyle że trochę wstyd.
Zamiast cieszyć się widokami, ponuro dopływam do wlotu kanału Łączany.
Płynę knałem. Na forach pisali żeby przy niskiem stanie nie przenosić na
starorzecze bo tam nie magłębokości i można utknąć.
Gdzieś w jednej trzeciej kanału mam dość. Cumuje w przystani kajakowej i
chowam się przed słońcem pod wiatą. Siedze i myślę co dalej. W skwarze nie
chce mi się płynąć więc siedze i się nudzę. W tej wiose są ruiny jakiegoś
zamku, ale nie mam z kim zostawić kajaka, więc nie pojde zwiedzać.
Do dopy. Wywaliłem kase na kajak i nie ma z tego żadnej przyjemności.
Lepiej bylo to na rokse puścić, przynajmniej satysfakcja gwarantowana.
Siedzę tak aż do osiemnastej. W końcu upał zelżał. Wsiadam i płynę dalej.
Kanał idzie prosto jak strzelił. Regularnie są na nim mosty. Płynę powoli,
starając się trzymać brzegów gdzie się da, żeby jak najlepiej chronić się przed
słońcem. Powietrze jest nadal nieruchome, gorące i wilgotne.
Dwudziesta wybija kiedy docieram na jego koniec. I tu już mam doła na maks.
Do krakowa za dnia nie dopłynę, a nie mam zupełnie pomysłu gdzie się
możńa rozbić na noc.
Nawet nie planuje się śluzować, wysiadam na wąski stalowy pomost i idę
spytać gościa co tu robi czy poratuje.
Na sluzie nocować nie wolno, ale udaje się znaleźć takie rozwiazanie żeby
wilk był syty i owca cała.
Koniec końców rozbijam się na ogrodzonym terenie i nie musze chować
kajaka. Rano będzie mniej roboty.
Kiedy zachodzi słońce łapią dreszcze. Zaszywam się w namiocie i popijam
plusza bo chyba się przegrzałem i odwodniłem. Jak siędę w namiocie to mam
trzesawke, jak się przykryję śpiworem to momentalnie się poce jak pojebany.
Drugi dzień wyprawy a tu taki kierwa dramat. Coraz bardziej myśle o
powrocie z krakowa.
To co mnie jeszcze dobija to ślimacze tempo. Wczoraj przepłynąłem 25km,
dzisiaj 30. A ludzie pisali ze robili dwa czasem trzy razy tyle. Jestem do
niczego.
Mimo to w smsie daje znać rodzinie że wszystko jest świetnie , bawie się
dobrze i wogóle żałujcie że was tu nie ma. Na fejsa na razie nic nie wrzucam.
Moze jak wrócę to jakoś ubiorę porażkę w słowa sukcesu.
Leżac meczę się do północy zanim zasypiam.
-------------------------------------------------

Polska w poprzek - część trzecia.
Tym razem wypelzam z namiotu duzo wczesniej. Nie chce robic przypału
człowiekowi, który pozwolił mi przenocować. Słońce już grzeje z tym że
pojawiało się trochę chmur. Na śniadanie zjadam chleb z konserwą i popijam
zimną wodą. Kajak spuszczam na wodę o siódmej trzydzieści.
Pokonuje króciutki kanał z niemrawym nurtem. Dopływam do miejsca gdzie
łączy się mój kanał, kanał z elektrowni i starorzecze. Wisła jest tu węższa więc
nurt w końcu jest wyczuwalny. Wiosłuję całkiem żwawo. Wpadłem na pomysł
żeby poprzekłówać pęcherze na dłoniach, pozaklejać je plastrem i założyć
robocze rękawiczki. Rękawiczki miały być tylk na śluzy, bo ludzie ostrzegali
przed brudnymi linami i drabinkami.
Do rzeczy. Wiosłuję i wiosłuję. Ląd zyskuje perspektywę, nie ogranicza się
tylko do wałów. Widać skałki to po jednej to po drugiej. Potem klasztor przy
którym mimo wczesnej godziny jest sporo ludzi.
Caly czas w glowie siedzi myśl żeby po minięciu śluzy Kościuszko, zadzwonic
po transport i wracac z Krakowa. W koncu moglbym sprzedać te 76 km jako
planowaną wyprawę i mieć powód do rozmów z ludźmi.
Dopływam na śluzę, dzwonię. Komora już zalana bo na mnie czekali. Dali
znać z poprzedniego stopnia.
To jest trochę budujące. Takie uczucie że pomimo iż płynę sam, to nie jestem
samotny. Na rzece są ludzie którzy gdzieś za moimi plecami pamiętają się o
mnie, nie oczekując nic w zamian.
W luźnej rozmowie rzucam że chciałbym jak najdalej dopłnąć ale nie wiem ile
dam rade. No i tu op mnie zaskakuje bo mowi że tacy wariaci płyną daleko.
Nie jestem w tym sezonie pierwszy na takim "dmuchanym serdelku".
Poza tym obiecuje że zadzwoni na Dąbie żeby za trzy godziny zaczęli
zalewać komorę.
Wypływam za dolne wrota z jeszcze większym bałaganem w głowie. Kurwa.
Teraz nie mogę zrezygnować w centrum Krakowa. Musze przepłynąć za
kolejny stopień, bo inaczeć chłop będzie czekał na darmo. A może oni tu mają
jak w górach i szukają zaginionych. A zadzwonić i odwołać to przypał, wsty i
sromota.
Płynę. Mijam zabudowania miasta. Klub wioślastki. Mijają mnie kajakarze na
sportowych kajakach. Co to mkną trzy razy szybckiej niż ja i to bez wysiłu.
Dopływam pod Wawel. Słońce znownu piecze, więc staram się wolniej
przepływać pod mostami, bo tam jest cień.
O czternastej dopływam do kolejnej śluzy. Wrota są otwarte. Dzwonie na
dyspozytornie i gość mi mówi że widział mnie na lornetce od godziny.
To moja trzecia śluza więc już wiem jak się zachować i wszystko idzie
płynnie.
Poniżej śłuzy rzeka robi się dzika. Znikają umocnienia brzegu, choć
zabudowa nadal jest. Mijam kolejne mosty, elektrownie i kolejny klub
żeglarski. Totalnym zaskoczeniem są dwie żaglówki. Rzeka ma może ze
300m szerokości a da się tu pływać na żaglach. Do tej pory żagle kojarzyły mi
się z dużymi zalewami a tu takie zdziwienie.
Przy okazji wymyśliłem plan. Dopłynę do przystani na setnym kilometrze a
potem z Niepołomic wrócę do domu.
O osiemnastej dopływam do ostatniej śluzy. Wszyscy pisali o ciężkiej
przenosce, ale jest alternatywa. Płynę w prawą odnogę pomimo zakazu.
Dopływam jakieś 30m przed elektrownię i wyciągam kajak na brzeg.
Noszę wszystko na raty , to nadal koło 40kg. Woduje jakieś 40m za progiem
elektrowni. Odbijam od brzegu i ruszam tutaj nawet szybkim nurtem.
Dosłownie po minucie dopływam do połączenia kanałów. Patrzę co mnie
ominęło. O żesz. Od ujścia do śluzy jest 300m kanału praktycznie bez wody.
Udało się.
Dopływam do 100km. Jest tabliczka, nie ma przystani. To znaczy nie ma nic
co by na przystań wyglądało poza zejściem do wody i błotem. Ląduję,
przechodze na dziób, przeskakuję nad czarną mazią.
Ubitą ścieżką wdrapuje się dwa piętra w górę. Jest miejsce na namiot, więc
wracam i wnosze kajak i torbę. Idę do baru w którym jest zawiadowca
przystani. Zjadam późny obiad i opłacam prysznic. Trochę dla ściemy
uzupełniam wodę. Potem rozbijam namiot, chowam kajak i idę się myć.
Zrobiła się dziewiąta. Idę spać z myślą że jutro wracam. W sumie wyjdzie
okrągłe 100km więc będzie się czym chwalić.

-----------------------------------------------

Polska w poprzek - część czwarta.
Czwarty dzień, poniedziałek.
Wstaję bardzo wcześnie, nieomalże razem ze słońcem. Nie z powodu
motywacji tylko kupy. To jest bardzo kłopotliwa sprawa. Zawsze jak gdzieś
jadę, to pierwsze dwa , trzy dni zatyka, a potem pogoni o losowej porze.
Całkiem sie rozbudzilem, więc nadmuchałem kajak, coś tam zjadłem i
zwinalem się na wodę.
O siudmej już wiosłowałem. Trochę mi się jeszcze myśli szarpały ale byłem
zdecydowany na koniec za dwa kilometry. Niepołomice , bus do Krakowa a
potem pociąg. Brat dziś na rano w robocie więc ogarnę sam.
A potem przepłynąłem po prostu obok Niepołomic i powioskowalem dalej. Nie
mam cholera pojęcia czemu. Chciałem tam wysiąść ale jakoś nie potrafiłem
tego zrobić.
Przeolywalem pod mostem który do tej wioski prowadzi , czułem że będę
żałować jak popłynę dalej a mimo to popłynąłem.
I oczywiście kawałek za mostem zacząłem rzucać kurwami jaki to głupi
jestem.
Wiosłowałem uparcie przed siebie żeby nie mieć jak wrócić i kląłem jak pijany
bosman.
Potem szło bardzo typowo. Wiosłowałem, wyzywałem, słońce przypiekało.
Ręce bolały, dupa bolała od siedzenia i wogole było gorzej niż bardzo źle.
Na 109 kilometrze wpadłem w bystrze. Miało być na 119 wedle opisu a tu
dziesięć kilometrów wcześniej.
Zobaczyłem tylko rozfalowanie wody które olałem, a potem o boże o kurwa.
Kajak trafił na kamień, obróciło go , ustawił się bokiem, do środka w
sekundzie wlała się woda.
Musiałem wyskoczyć żeby go odciążyć i przeciągnąć dalej. Oczywiście
wpadłem do wody po pas , choć kajak pół metra obok leżał na kamieniach.
Krzyczałem, kląłem, i targalem to plywadlo za sobą. Nie wiem jak daleko
musiałem go ciągnąć raz po raz wpadając w dziury między kamieniami,
wydaje mi się że sto metrów. Czyli realnie trzydzieści.
Mokry , zły i spompowany adrenaliną wyrzuciłem wór na brzeg, odwróciłem
kajak , wylałem wodę. Potem jeszcze na miękkich nogach wsiadłem i
powioslowalem.
Powiem krótko, takie zdarzenie całkiem z nienacka jest rozwalające.
Jak już ciśnienie zeszło to oklaplem i zrobiłem postój na jedzenie.
Potem znowu monotonne wiosłowanie. O piętnastej zaczęło padać i kropilo
przez godzinę.
Znowu byłem mokry, tyle że przynajmniej zrobili się mniej gorąco.
Na rzece przytłaczająca nuda prawie cały czas. Po obu stronach wały, nie
widać nic poza nimi. Rzeka płynie zakolami, więc nawet naprzód widać na
góra 300m.
I nie dzieje się nic.
Zaczynam się rozglądać za miejscem do spania. Ale dobrych wyjść na brzeg
po prostu nie ma.
O dwudziestej czyli po prawie trzynastu godzinach docieram do opatowca.
Skręcam w prawo na Dunajec i dibiam do cypla na zbiegu rzek.
Jestem wyczerpany do cna. Dosłownie nogi nie chcą mnie utrzymać.
Otwieram wór a tu w środku mokro. Na szczęście wody nie dużo, ale śpiwór,
namiot i bluza oberwały. Musiałem niedokładnie domknąć rano torbę. No cóż,
rano zamykałem ją tylko na chwilę.
Co jeszcze się dziś przydarzy?
Bardzo mozolnie rozstawiam namiot. Gotuje wodę na herbatę. Śpiwór
narzucam na tropik ,może choć trochę przeschnie.
Potem, już po ciemku jem kolację, i gapie się na prom stojący na stronie
Dunajca. Tego też wyłączyli z eksploatacji.
Spuszczam powietrze z kajaka i wciskam się razem z nim do namiotu.
Jak przymierzałem w domu, to wszystko elegancko się mieściło. Ja, obok
kajak i torba. Na wierzchu rozłożone wiosło.
Teraz wszystko jest tak porozwlekane że leżymy na jednej kupie.
U mnie bol mięśni walczy ze zmęczeniem. W końcu zmęczenie wygrywa i
zasypiam.
W nocy budze się bo ktoś przechodzi obok namiotu. Wystawiam łeb i widzę
że wędkarz robi zasiadke.
Oni serio są pojebani, na ryby o trzeciej rano.
Potem nie dzieje się już nic o czym bym pamiętał.


------------------------------------------------------------------------


W nastepnym poście bedzie kilka następnych dni, nie wiem czemu ale jak próbuje kopiować całość na raz to zmienia się czczionka i wychodzą głupoty.
Awatar użytkownika
Ra$
Posty: 913
Rejestracja: 17 gru 2020, 15:30
Lokalizacja: Kraków
moja flota: Canoe, żagle i inne pływadła
Dziękował(a):: 424 razy
Podziekowano: 167 razy

Re: Spływ Wisłą - nie mój

Post autor: Ra$ »

Fajne to, szkoda że nie znamy autora :)
Awatar użytkownika
Włodek
Posty: 1088
Rejestracja: 21 gru 2020, 01:10
Lokalizacja: Siedlce
moja flota: Canoe Wichita (prospector)
Dziękował(a):: 409 razy
Podziekowano: 439 razy

Re: Spływ Wisłą - nie mój

Post autor: Włodek »

Dobrze się czyta.
Podoba mi się szczerość i ujawnianie rozterek.
Fajnie gdyby opisał kiedyś "próby znalezienia loszki". ;)
Czekam na więcej.

(Coś nie tak z tym ujściem Sztoły.)
Awatar użytkownika
Marcel
Posty: 321
Rejestracja: 20 gru 2020, 20:29
Dziękował(a):: 18 razy
Podziekowano: 116 razy

Re: Spływ Wisłą - nie mój

Post autor: Marcel »

ciag dalszy



Polska w poprzek - część piąta

Piąty dzień, wtorek.
Namiot stoi w bardzo odsłoniętym miejscu, tylko za plecami mam trochę
wyższych krzaków, więc słońce podgrzewa go od samego świtu. O siódmej
jest już zaduch nie do wytrzymania, więc otwieram wejście na oścież i leżę
dalej. Totalnie nie mam ochoty się ruszać. Bolą mnie barki, plecy, dupa, nogi,
szyja. Boli mnie cały ja. Tak sobie myślę że wczoraj przepłynąłem okrągłe
60km i jest to wyczyn kosmiczny. Do tej pory pływałem na Pogorii, najpierw
wypożyczanym a teraz swoim, i nie liczył nikt kilometrów, bo i tak największą
atrakcą tam, jest podwodna wyspa. I wszyscy plyną od wypożyczalni do
wyspy, potem wracają i tyle.
Sześdziesiąt kilometrów. jprdl. Sześćdziesiat.
Wszystko ma swoją cenę, powiem tylko: warto było.
Na zewnątrz wypełzam na czworakach godzinę później. Okazuje się że
jeszcze pokaleczyłem nogi na kamieniach, czego wczoraj nie zauważyłem.
Szykuję śniadanie. Kawa, chleb i gorący kubek z wkrojonymi kabanosami.
Spiwór rozwieszam do suszenia, wyciągam rzeczy z dry baga i sprawdzam
co się nadaje a co zamokło. Wywalam ledwo napoczęte opakowanie kaszki
bo zawilgła.
Kuśtykam, zjadam śniadanie mistrzów, dmucham kajak, w końcu zwijakm
wszystko.
Pierwszy ruch wiosłem o dzieiątej pięć. Wpływałm pod prąd na Dunajec, będe
się potem chwalił że po Dunajcu też pływałem. Od razu rzuca się w oczy, że
ten rzeka jest dużo czystszy. Wisła jest szaro-błotna, a tutaj woda ma
spokojnie z metr widocznosci i na dnie piach z kamieniami a nie muł.
Dopływam jakieś 500m w górę, co wyglądało na łatwe bo nurt powolny, ale
dało w dupe.
Wysiadam na piaszczysto-kamienistą plaże. Idę popływąc i przy okazji umyć
jajka.
Potem ruszam i nie wiosłując daje się nieść nurtowi. Na 223 kilometrze czeka
mnie Połaniec i możliwa przenoska, ale cierpię w tym zakresie na jaskrę
analną. To znaczy nie widzę możliwości żeby dzisiaj dotaszczyć tam swoją
dupę.
Wiosłuję bardzo ostrożnie. Bo po pierwsze nadal bolą mnie wszystkie
mieśnie, a po drugie pęcherze na rękach... jest ich więcej niż było.
Rzeka jest znacznie szersza i przestała śmierdzieć. BTW chciałem
pozwiedzać Opatowiec, ale uje nie zrobiły żadnego sensownego brzegu ani
przystani. Nawet prom nie działa. Jak ci ludzie tam żyją.
Woda rozciąga się na jakieś 200m. Brzegi są niskie, a na nich drzewo przy
drzewie. ZIeleń jest jaskrawa, słońce znowu pali jak pojebane.
Brzegi miejscami są wysypane kamieniem. Brzeg nadal nieprzystepny, ale
przynajmniej są widoki.
Machu machu, jako tako, tyryryry i cyk wiosełkiem byle jak byle do przodu.
Po godzinie robię postój na kolejnej piaszczystej łasze (nie ma takiego słowa
;)) .
Znowu można się okąpać żeby schłodzić i powiosłować dalej. Teraz to jest
wogóle takie poczucie jak na plaży.
Po paru godzinach rzeka się rozszerza i robi bardzo płytka. Przed spływem
czytalem dużo jak się poruszać na rzece, ale bez praktyki co i rusz osiadam
na piachu. Muszę wtedy wyjść przepchnąć kajak i wskoczyć spowrotem i
płynąć.
Do tego nabuijam chyba ze dwa razy tyle kilometrów co ma rzeka, bo zamiast
płynąć wzdłóż to płynę zygzakiem.
Robię jeden postój na jedzenie, potem kolejny na kąpiel w rzece.
Na totalnym czilu przepływam 35km i o dziewiętnastej jestem gdzieś.
Dokładnie, totalnie nie mam pojęcia gdzie jestem. Znajduje piaszczytą łachę
przy brzegu, zaraz za kamiennym wałem i się tam rozbijam. Cały proces
obozowania idzie tak powoli jak poranne zbieranie. Więc rozbicie namiotu,
kolacja i wytrzepywanie piachu zajęło trzy godziny.
Wieczorem jeszcze zamiast od razu iść spać, siedze przed namiotem i
oglądam jak świecą gwizady, rechotajom żaby i ogólnie jak natura działa.
Przysypiam pod namiotem, w końcu o północy się układam i zasypiam.



Polska w poprzek - część szósta

Środa.
Pobudka jak zwykle wymuszona słońcem nagrzewającym namiot. Czyli
siódma rano. Potem tradycyjne leżenie przez prawie godzinę i oglądanie jak
woda płynie i wiatrem wieje.
Myślę sobie że można by zrobić coś pożytecznego, choćby wywiesić rzeczy
do suszenia.
Mam wrażenie że pomimo skwaru na wodzie wszystkie ciuchy mam mokre.
Mokre i zapiaszczone.
W końcu słońce grzeje tak że muszę wyjść.
Robię śniadanie. Dzisiaj jest to bułka z konserwa i herbata. Bułka jest już
podeschnieta.
Protip. Bułki z piekarni są zjadliwe jeszcze na trzeci dzień. Bułki z biedry
twardnieją do wieczora.
Nie bierzcie dzieci bułek z dyskontu bo was zmiecie z planszy.
O dziewiątej jestem na wodzie. Pakowanie poszło dziś wyjątkowo szybko.
Zaczynam na 195 kilometrze, za 27 km mam do pokonania elektrownie w
Połańcu. Przy tak niskim stanie próg przy niej będzie podniesiony więc będę
musiał przenosić kajak.
Rzeka tak jak wczoraj jest bardzo płytka i muszę na każdym zakręcie płynąć
na przeciwna stronę. Słońce dzisiaj jest przelotne bo pojawiło się dużo
kłębiastych chmur. Te chmury są zupełnie inne niż w Zagłębiu. Tu najczęściej
przypominają strzepki waty. U mnie wyglądają najczęściej jak wielką kupa
pierza.
I niebo jest tu dużo czystsze. Błękitne a nie niebieskie.
Brzegi na tym odcinku są urwiste i mają że dwa może trzy metry wysokości.
Ale od razu za nimi jest płasko i są zabudowania, jakieś firmy. Jest też więcej
barek na których stoją koparki. Częśc nawet podaje urobek na brzeg.
Czyli tak wygląda kopalnia wody.
Po mniej więcej pięciu godzinach na horyzoncie pojawia się elektrownia.
Sama rzeka robi się głębsza w woda bardziej mulista.
Dopłynięcie do elektrowni zajmuje kolejną godzinę.
Od samego początku zabudowań są znaki ostrzegawcze. Plotek za 600m.
Cztery czerwone światła takiej mocy że nawet w pełnym słońcu je widać.
W końcu diodowy telebem na którym przewija się napis "zaczął przepływania
,pierzenie wody".
Przybijamy do prawego brzegu naprzeciw budynku głównego i idę się
rozejrzeć.
Dwieście metrów przez cygańską sałatkę (piach, gruz i trawa) i docieram do
progu.
Stoje i pacze. Próg robi mały wodospad wysoki może na metr. Za
wodospadem woda się kotłuje.
To chyba dobrze?
Kurwa nie wiem. Chyba lepiej tego nie spływać. Ja to tam chuj ale kajak
kosztował wszystkie moje cebuliony.
Chciał nie chciał, musiał.
Najpierw niosę kajak, potem worek, potem baniak z wodą i wiosło a na koniec
dwa baniaki.
Sztafeta cztery razy czterysta, czyli tysiąc czterdzieści metrów.
Musze po noszeniu usiąść i odpocząć. Cały ten rejs jest niszczący. Zawsze
uważałem że jak na anona piwniczaka to jestem wysportowany. Bebzon jest
ale nie za duży. Biegam co drugi dzien cztery kilometry, na Nemo pływam
kilometr czasem półtora. W liceum jeszcze w piłkę grywałem.
Tymczasem rzeka na każdym kroku pokazuje mi że jestem słaba pizda.
Ból mięśni nie odouszcza ani na chwilę. Rano jest tak jakbym miał lekkie
zakwasy, a teraz to po prostu tracę oddech.
Po dłuższym odpoczynku wrzucam worek i baniaki do kajaka i płynę dalej.
Ten kawałek jest mega płytki, co chwilę słychać jak płetwa syczy po piachu.
To kolejne zmarwienie, czy jej nie urwe.
Nawet nie wiem czy da się dokupić nową czy trzeba całość brać.
Nawet nie wiem czy da się płynąć bez bo zawsze zakładałem.
Zmęczenie po przenosce nie odouszcza. Ale teraz się zawiodłem i wiosłuje
niemal dwie godziny. Morywatorem jest brak miejsc do lądowania. Dopiero
przed samą dwudziesta na lewym brzegu znajduje fajna wysoka na metr
wydmę.
Wnosze baniaki , wciągam kajak, rozstawiam namiot i robię kolację. Dziś
danie szefa pulpety z ryżem w słoiku plus herbata.
Zjadłem na wpół ciepłe bo jak się grzało to wyjadalem. Pierwsze łyżki letnie,
ostatnie parzyły, średnio było dobrze.
Rozłożyłem rzeczy do suszenia. Na koniec spuściłem powietrze z dna kajaka
zaniosłem go do wody i umyłem. Ten typ ma airmate wklejona na stałe.
Pomiędzy podłoga a burtami od środka zbiera się syf. Od czasu do czasu
trzeba czyścić.




Polska w poprzek - część siódma


Trik ze stawianiem namiotu w cieniu drzew zadziałał częściowo. Moglem do
ósmej pospac w miarę spokojnie, tyle ze namiot i tak musiałem otworzyć.
Ponieważ nie spuszczałem wczoraj powietrza z całego kajaka, zostało mi
napompować dno i był gotow. Na śniadanie poszła mocno twarda bułka
maczana w herbacie. Do tego konserwa.
Mam plan żeby dopłynąć do sandomierza i kupić pieczywo.
Konserw/słoików/tacek z jedezeniem mam jeszcze na trzy dni, ale bułek
zostało dwie.
Przed wypłynięciem robię jeszcze eksperyment i odpinam skeg od kajka (tą
płetwe co jest z tyłu pod kadłubem). Płetwę chowam do torby, żeby nie zgubić.
Jest tam sporo luzu odkąd nie chowam maty do środka. Trzeba się było
namęczyć ze zwijaniem jej żeby się miesciła w oryginalnym worku, więc
zamiast się szarpać, odkręcam tylko zawó, roluje i związuje sznurkiem. Leży
sobie wciśnięta pod dziobowy półpokład.
Kajak bez skegu to na początku marzenie. Teraz ma 4-5cm zanurzenia i nad
płyciznami się prześlizguje. A nawet jak osiądzie to dużo łatwiej go ściągnąć.
Wszystko fajnie pięknie dopóki płynę powoli. Jak przyśpieszam to od razy
zaczyna skręcąc przy każdym machnieciu wiosłem. Próbuje tak, siak, srak -
zarzuca dupom na zakrętach.
Po godzinie prób ląduję i zaczepiam skeg spowrotem. Zwracam baczniejszą
uwagę na tyki i wiechy (wiecha to taka tyczka z kitą na końcu). W teorii jak się
pływa miedzy nimi to zawsze sie ma dość wody. W praktyce część z nich już
stoi na małych wysepkach.
Na brzegach rzeki pojawiają się kopalnie piasku. Najpierw pogłebiarką
wyciagają wszystko z dna i grubą ubere rurą tłoczą to na brzeg. Tam płukają
przy użyciu wody z wisły a potem piasek i żwir pakują na ciężarówki.
Staram się płynąć szybko, pomimo koniecznych zygzaków i wiatru. Ten
ostatni czasem pomaga a czasem znosi.
Po południu wpływam w strefę wielkich wysp. Tu rzeka ma chyba z kilometr
szerokosci a wyspy po kilkaset metrów. Są w nurcie haotycznie. Z reguły po
jednej stronie wyspy jest nurt, a po drugiej mielizna. ALe przy tak niskim
stanie wody cholernie ciężko to rozróżnić więc kilka razy płynę nie po tej
stronie i musze wracać.
Podobnie kilka razy pomimo wysiłów pakuje się na rozmyte progi albo na
łachy.
Trafiam też na coś co wbija mnie w bardzo dziwny nastrój. Na granicy lądu
na osunietym brzegu leży niewielki stalowy krzyż z betonową podstawką. Z
przerdzewiałej tabliczki udaje się odczytać "zm..rl 1949". Ktoś tu się pewnie
utopił, a teraz woda zabrała ostatnią rzecz która po nim została. Ciekawe czy
rodzina przychodziła tutaj w listopadzie? Czy też po tylu latach został
zapomniany.
Na tym odcinku jest jeszcze jedna niezwykła rzecz. Ze względu na
perspetkywę, kształt wzgórz, i rodzaj nurtu ma się wrażnie że spływa się z
górki. Tak jakby wisłą w tym miejscu była wyraźnie nachylona.
Przy okazji pojawiły się całkiem wysokie góry po lewej a potem po obu
stronach.
Koło piętnastej rzeka zaczyna się zwężać i pogłebiać, moge płynąć prosto.
Niecałą godzinę później docieram do Sandomierza.
Wpływam do przystani, cumuję i próbuję znaleźć obsługę. Nie wiem czy ktoś
tego pilnuje czy nie, czy moge tu stać czy policaje mi zarekwirują kajaka za
stanie na zakazie.
Obsługi nie znajduzje ale pan z pieskiem zgodził się popilnować

[teraz jest kawalek tekstu ktorego pdf reader nie rozczyta]


Czesc ósma
Piątek.
Budzę się kilka minut przed siódmą i nie czekając na słońce rutynowym
ruchem otwieram namiot. I leżę dalej bo jest za wcześnie żeby wstawać.
Na wpół rozbudzony myślę co dalej. Jestem na 280km. Do Kazimierza mam
jeszcze 80 a do położonych dalej Puław 96. W zasadzie z Puław mógłbym już
wracać do domu. Przepłynąłem duży kawał Wisły, udowodniłem sobie że
potrafię, kajak się "zwrócił". Po tych wakacjach nie będę na uczelni stał jak
ostatnia pizda nie mogąc się pochwalić żadnym wyjazdem, a tak miałem w
zeszłym roku. No krótko mówiąc ani moi starzy ani ja nie jesteśmy przesadnie
bogaci. No może średnio zamożni, czyli w praktyce biedni.
O cie chuju, ale zboczyłem z tematu.
Leżąc wymyśliłem że po prostu popłynę sobie dalej. Jutro zobacze Kazimierz,
pojutrze te Puławy i wtedy będę myślał.
Nie wyleżałem do ósmesj bo mi się już znudziło patrzenie.
Kajak napompowany z wczoraj, tylko sprawdziłem ciśnienie, ale nic nie
zeszło. W worku coraz bardziej pusto, sporo jedzenia zjadłem, do śniadania
otwarłem ostatnią 6 litrową butle z wodą. Ponieważ miejsca dużo, nie muszę
się specjalnie spuszczać z ciasnym pakowaniem namiotu. Mata już od paru
dni jeżdzi poza workiem i dobrze jej z tym.
Na śniadanie dojadam kiełbase z wczoraj, bułkę, herbatę i dwa pomidory.
Szykuję też izotonik bo zapowiadają dzisiaj nieziemskie upały.
Wogóle pogoda jest prze kozak. Przez ostatni tydzień tylko raz padało, za to
wieje i pali słońcem.
Nadal jestem zmęczony ale inaczej. Teraz bolą mnie mięśnie na brzuchu i na
barkach. To chyba od tego ciągłego wsiadania i wysiadania.
To wogóle takie przejebane PBU. Laski powinny się tu garnąć.
Ruszam na wodę przed dziewiątą. Wyjątkowo wcześnie. Macham wiosłem
starając się nie przemęczać. Odliczam znaki. Podziwiam brzegi. Prawa strona
nadal dużo wyższa, tak ze trzy cztery metry piaszczysto ilastej skarpy. Lewa
strona z kamiennymi ostrogami za którymi są ogromne wydmy. Te ostrogi to
wały z kamieni wchodzące w wodę prostopadle do brzegu. Na razie rzeka
płynie w miarę wąskim korytem. Jakieś 300-350 metrów. Na prawej stronie
widać gęsty las. Na lewej drzewa zza któych prześwituje niebo. Pewnie za
nimi są pola.
O jedenastej niezapowiedziany postój bo natura wzywa. Tym razem na takiej
wielkiej wydmie.
Poza fizjologią, połaziłem tez po niej próbując się wydostać na stały ląd. Nie
da się. Między tą piaszczystą wysepką alądem jest mulisto bagnisty kawałek,
a zaraz za nim gęste chaszcze.
No cóż, wracam do kajaka i płynę dalej. Z godziny na godzinę rzeka rozlewa
się na boki. Zaczyna wyglądać podobnie jak wczoraj. Szeroka na kilometr i
płytka do kolan. Z tym że chodzenie po niej odpada, bo pojawiają się ruchome
piaski. Przy którymś wysiadaniu jak kajak ugrzązł na płyciźnie to po prostu
wjechałem w piach do pół uda. Kurwa no nie powiem, spociłem się zanim się
wydostałem. Przy następnych wysiadkach najpierw sprawdzam wiosłem
twardość dna.
Zauważyłem że zmienił się styl oznakowania. Zamiast tyczki i tyczki z kitą,
teraz są tyczki w zielone albo w czerwone pasy. Zasada ta sama, zielone
mijać z prawej, czerwone z lewej , a i tak się człowiek wpierdoli na mielizę.
Jest mega utlra niski stan wody.
Zauważam też że woda zrobiła się czysta. Zniknął bury kolor, przejrzystośc
jest z metr, może ciut mniej. No i nie śierdzi. Do picia się nie nadaje ale do
mycia jak najbardziej.
Wiem że są kozacy co filtrują i piją żeby nie mieć mniej do noszenia, ale ... no
cóż. Butelka wody kosztuje 5zl a filtr 200 i to u mnie zamknęło temat.
W nurcie znowu pojawiają się olbrzymie wsypy. Znowu musze uważać żeby
nie wpakować się w ślepą odnogę.
Słyszeliście kiedyś o nawigacji GPS i gogole maps? No to na wiście można
sobie wsadzić to w dupę i puszczać smsy żeby wibrowało. Nie ma dość
dokładnych map żeby ich używać.
W zasadzie całe płynięcie wygląda godzinami tak samo. Szukanie
przeszmyku, wiosłowanie, wysiadanie, klnięcie, przepychanie na głębszą
wodę, wiosłowanie, szukanie przesmyku.


[teraz jest kawalek tekstu ktorego pdf reader nie rozczyta]


Czesc dziewiata

Sobota.
Tu bym mógł wstawić takie intro jak poazują na filmach sensacyjnych.
"północny atlantyk 02.00 UTC". W środku nocy rozszalał się sztorm, czyli
prognoza sprawdziła się w stu procentach. Warto było kupić darmową apkę..
Niestety boleśnie dociera też do mnie fakt, że najtańszy namiot z dyskontu
sportowego który popiera Rosję, to nie jest tak do końca dobry pomysł.
Wprawdzie dokupiłęm do niego śledzie piaskowe, ale tylko pięć. A żeby
namiot był naprawdę dobrze zakotiwczony na piasku, potrzeba dwa razy tyle,
jak nie więcej. Te pięć sledzi trzyma odciągi i mały daszek nad wejściem.
Dół namiotu trzymany jest mną i bagażami. Polecieć raczej nie poleci. Ale
uderzenia wiatru są tak potężne że wgina ściany do środka a dwa pałąkowate
maszty wydają niepokojąco trzeszczące odgłosy. Siła z jaką deszcz uderza o
piasek jest tak duża, że krople odbiaja się i wpadają pod tropik. Widze w
świetle czołówki jak podmakają ściany mojego lokum.
Dodatkowo sporo wody jest wdmuchiwane przez jedyny w tym namiocie
wywietrznik. Po pierwszej pół godzinie nawałnicy prawie cała sypialnia jest
mokra, woda kapie na mnie, śpiwór i na bagaże.
W końcu wiatr szarpie na tyle mocno że wyciąga śledzia i teraz namitor
prawie łopocze na wietrze. Nie ma innej opcji, trzeba wyjść ogarnąć temat i
wrócić. Rozbieram się do naga, żeby mieć mniej do suszenia i otwieram
suwak absydy.
Ściana wody momentalnie wpada do namiotu i zalewa wszystko.
Kurwa mać! Mogłem się zastanowić przez sekudnę i choć śpiwór wsadzić
do torby.
Deszcz zalewa mi okulary wię cpo mimo czołówki i tak chuja widzę. Śledzia
wyszukuję na macanego. Wbijam w piach i przydeptuje tak żeby schował się
cały.
Sprawdzam pozostałe, drugi po tej samej stronie też zaczął wychodzić więc
go dobijam.
Uciekam do namiotu, okrywam się ręcznikiem, bo pomimo letniej burzy jest
mi momentalnie zimno.
Kilka uderzeń wiatru później myszę wyjść iwtykać śledzie spowrtoem. Tym
razem już oarniam się na tyle że śpiwór wciskam do drygbaga.
Dzięki czemu suche rzeczy w drybagu też są teraz mokre.
W ciągu następnych dwóch godzin nawałnicy wychodzę jeszcze pieć razy.
A potem się nagle ucina. Tak jakby ktoś przełączył pstryczek i wyłaćzył
dopływ wody i wiatru. Słychać tylko krople spadające z mokreych liści.
Czekam jeszcze trochę, wychodze po raz ostatni, dopycham śledzie pro
forma i nad głową widzę milion gwiazd. Ani jednej najmniejszech chmurkui.
Na Połnocnym wschodzie już zaczyna się robić jasno. Jeszcze nie świt ale
pierwsze promienie zza choryzontu przebijają na świat.
Zwiajam się w płoda w mokrym śpiworze, na wilgotnej macie. Zimnawao,
duszno i niewycgodnie. Zapadam w przerwyany sen, bo zmęczenie po
nocnym wyrwaniu jest ogłupiające.
Z przerwami śpię do siódmej, kiedy słońce penetruje jak Yeti i namiot
zamienia się w parową komorę gazową.
Muszę wyjść, rozwiesić wszystko do suszenia. Okazuje się że wichura
przewróćiła i przesunęła kajak aż do granicy naciągu linek. Kura mać. 15kg
kajaka i 6kg wdody a mimo tego wiatr go przesunął.
Bitą godzię wytrząsam piach ze wszystkiego , układam śpiwó na kajaku,
obok układam ubrania które też oberwały.
Słońce znowu parzy. Jest godzina dziewiąta a spokojnie jest ze dwadzieścia
siedem stopni w cieniu. Piasek paruje, drzewa parują, a ja jem śniadanie.
Tym razem tuńczyk w oleju, bułka, kawa 3w1 i brak pomidora.
Suzenie mycie, zwijanie i finalnie wypływam o jedensastej plus minus
kwadrans.
Strasznie jestem wkrwiony bo zamókł mi notes w którym zapiswyałem
podróż i to co było długpiosem się porozmazwyało., trza bedzie olowkiem
tera.
Do Kazimierza to ja mam wogóle dobre połączenie. Wstaje druga rano
trzymam namiot i potem wiosłuje i jestem.
Odcinek 24km zajmuje mi pięć godzin. Mijam zabytkowy młyn, kolejne
rozlewiska, znowu błądze po przesymakach. Kraiobrazy mi się opatrzyły, są
takie same jak wczoraj. Troche już wieje znuzeniem. Mijam prom.
Nieco poniżej promu stoi mażenie każdego piwniczaka. Laska w stroju
kąpielowym łowi ryby.

[teraz jest kawalek tekstu ktorego pdf reader nie rozczyta]
Awatar użytkownika
Włodek
Posty: 1088
Rejestracja: 21 gru 2020, 01:10
Lokalizacja: Siedlce
moja flota: Canoe Wichita (prospector)
Dziękował(a):: 409 razy
Podziekowano: 439 razy

Re: Spływ Wisłą - nie mój

Post autor: Włodek »

"jaskra analna" - to robi wrażenie. :)
Awatar użytkownika
Marcel
Posty: 321
Rejestracja: 20 gru 2020, 20:29
Dziękował(a):: 18 razy
Podziekowano: 116 razy

Re: Spływ Wisłą - nie mój

Post autor: Marcel »

Dzien dziesiaty
Niedziela.
Jakby na to nie patrzeć druga niedziela spływu, z tym że dzisiaj nie płynę.
Ten dzien jest zaplanowany na zwiedzanie Kazimierza. Plan jest prosty jak
konstukcja cepa: iść i zwiedzać. Lista rzeczy do obejrzenia razem z mapą jest
wydrukowana i jedzie ze mną od samego początku.
Dlatego też pomimo niedzieli, wstaję wcześnie, spuszczam trochę powietrza
z kajaka żeby się złamany na pół mieścił w namiocie, jem śniadanie,
zakładam najlepsze sandały (jedyne), najczystsza koszulę i bermudy. Do
kompletu czapeczka i dwie pary okularów, jedne na potwory a drugie na
pojebańców. (jedne do czytania a drugie przeciwsłoneczne).
Śródziemnomorską stylówę burzy tylko dry bag wykorzystywany w formie
plecaka. W plecaku podstawowe rzeczy. Telefon, gótówka, mienralna z
tabsem isotonicznym.
Siódma trzydzieści jestem "w trasie" tuptam najpierw w dół wisły, potem
schodami w dół w prawo, prosto, mijam rynek, wbijam się w prawie prostą
uliczę i zasuwam do wąwozu.
Po drodze oglądam sobie miasto.
Wygląda to tak. Jest ulokowane w wąwozie uchodzącym na wisłę i do niej
prostopadłym. Poniewaz to wąwóz to miejsca nie ma za dużo i domy są
ściśniee.
Poza tym w większości to stare chałupy. Większość jest z gróbych na pół
metra bali, a drewno poczerniałe ze starości. Dachy kryte różnie, przeważa
gont łupkowy. Czasem trafi się strzecha, czasem eternit. Jeśli
blachodachówka to z tych lepszych z fantazyjnym przełamaniem.
To co się rzuca jeszcze mocniej w oczy, to stężenie artystów na mete
kwadrat. Co trzeci dom to jest atelier, galeria albo pracownia. Malarze,
fotografowie , wikliniarze (serio nie ma takiego wyrazu). Mam wrażenie że
domy są sztucznie postarzane. To znaczy pachną jak nalezy starym sucho
butwiejącym drewnem, ale miejscami widać że robiono trik z malowaniem na
parafine żeby uzyskać efekt łuszczącej się farby.
Całe to oglądactwto powoduje że do wąwozu docieram po godzinie, co jak na
niecały trzy kilometry jest śiesznym wynikiem.
Kura mać. Przecież nie jestem już na wodzie żeby odliczać słupki..
No nic jest wąwóz i ... jest kasa. Jeszcze większa kura mać. Mam płacić za
chodzenie po wąwozie? Trudno, pewnie jestem pierwszy i ostatni raz tutaj
więc już zapłacę.
Wąwóz naprawdę robi wrażenie. Jest duży i dość długi żeby nim kilkadziesiąt
minut połazić. Idzie się na poziomie korzeni drzew wystających ze stoku.
Jak kończę zwiedzać i jest mniej więcej dziewiąta to podjeżdząją ...meleksy z
turystami. No zaleciało Zakopanem mocno. Nie dość że styl jest właśnie taki
zakopiańsko-skansenowym to jeszcze rękę po studencki grosz wyciągają za
bylę atrakcję.
Pozwiedzał, popił, idę do następnego wąwozu. Potem inną drogą po
okrężnym łuku schodzę w dolinę śmierci która jest kolejnym wąwozem tyle że
z mostem.
Przynajmniej darmo i ludzi mniej.
Dochodzi dwunasta, połaziłem pooglądałem i jestem z powrotem na polu.
Szybki obiad - nieśmiertelne klopsy ze słoika w pomidorach plus herbata z
cukrem (na to mnie stać ;) i ruszam jeszcze odwiedzić zamek.
To jest na szczęście zaraz pod nosem. Tyle że trzeba się powspinać.
Oczywiście jest grosz do zaplacanie ale tutaj rozumiem, kasa idzie na
odbudowę zamku więc płacę bez żalu. Zamek jak zamek. Jak ktoś był w
Ogrodzieńcu to wrażenie nie zrobi. A jeśli ktoś był w Malborku ( a ja byłem) to
ten w kazimierzu wygląda jak leśna popierdółka.
Ale za to widoki. To po to się tu wchodzi. Widać domki kazimierza z góry,
brukowane uliczki, rzekę w całej okazałości. Disney miał by orgazm na sucho
jakby zobaczył gotową scenografie do kolejnej bajki.
Wisła też z tej perspektywy robi wrażenie. Jebitna jest ta rzeka. Złażę z
zamku wracam na pole i zabieram się za bardziej trywialne rzeczy. Pranie i
suszenie. Pranie robię w umywalce przy pomocy Biały Jeleń (TM) któren ze
mną jeździ od samego początku jako środek do mycia. Ze wszystkich, ale to
ze wszystkich ciuchów schodzi bura piana. Nie mam ich za dużo więc chodze
dwa-trzy dni w jednych.

Tekst nieczytelny


Dzien jedenasty

Poniedzialek.
Jest dzien roboczy więc trzeba wstać do roboty. Namiot na szczeście
rozstawiony był między drzewami więc nie było porannej duchoty. O tym
marketowym wynalazku to jeszcze za chwilę napisze.
Teraz o samym początku dnia, o którym już chyba moge śmiało napisać że
jest rutynowy. Śniadanie, potem chwila przegadana z właścicielem mariny i
wodowanie. W takcie rozmowy dowiedziałem się że w zasadzie to jestem
czwartą osobą na dmuchanej jednostce. Przede mną był gość z sosnowca
(dobrze że nie z katowic) , laska z Goczałkowic i jakieś małżeństwo na
pontonie, nie wiadomo skad.
DObra, do rzeczy. Wodowanie niby komfortowe ale jednak nie. Jest
elegancko wybudowana pochylnia z betonu. Tylko poziom wody opdał o kilka
cm od czasu jak przypłynąłem. Przez to odsłonił się kawałek który był
wcześniej pod wodą. A był (głosem walaszka) porośniety śliskim glonem.
Więc jeszcze na początku dnia zaliczyłem upadek dupskiem na beton.
Potem musiałem się opłukać z syfu w którym siadłem, wsadzić bagaże do
kajaka, i wyruszyć. Przy wypływaniu musiałem jeszcze uważać na czarne
błoto po obu stronach wyjscia z portu.
W każdym razie ruszyłem o dziewiątej. Przylozylem się trochę bardziej do
wioseł. Pęcherze już się wysuszyły albo wytarły, za to w niektórych miejscach
pojawiły się zrogowacenia na skórze.
Samo płynięcie wygląda niemal dokładnie tak jak w sobotę rano. Wisła jest
szeroka, ale ekstremalnie płytka. Są tyczki, znaki, na mostach są nawet
kwadraty które pokazują którędy płynąć. Ale wszystko to jak krew w piach. Co
jakieś pół godziny zapędzam się w miejsce gdzie kajak syczy płetwą po
piachu, albo musze wysiadać i przepychać.
Do kompletu z ogromnymi wyspami pojawiły się tez ogromne łachy (pisałem
już że nie ma takiego wyrazu? jest locha). Te łachy wystają z wody dosłownie
na kilka centymetrów ale mają kilka , kilkadziesiąt metrów średnicy.
Brzegi tradycyjnie nieprzystepne. Widać wysypane na krawędzi wody
kamienie, albo wydmy które turaj wydają mi się bardziej strome.
Widoki po obu stronach są strasznie zmieszane ze sobą. Miejacami widać
niemal góry po obu stronach, tak jakby rzeka płynęła kanionem, a miejscami
widać wypłaszczenie terenu i linię drzew.
Z tyłu głowy pojawia się myśl: ile tych drzew jest? Rosą jedno przy drukim, do
pół metra, w mniej więcej trzech-czterech rzędach.
Wisła ma prawie 900 000m długości. Więc to wychodzi kilka milionów drzew
na każdym brzegu. I to nawet uwzględniając miejsca bezdrzewne.
Kilka razy muszę wysiąść. Fizjologia i jedzenie, czyli też fizjologia. Po raz
drugi zwiedzam wydmę ale tym razem udaje mi się wydostać na brzeg. I ku
ogromnemu zdziwieniu (szok i niedowierzanie!) brzeg wcale nie jest
przyjazdny. Ścieżka na którą się dostałem ciągnie się przez szczątki starego
koryta rzeki, porośnięte i podmokłe. Którko mówiąc - bagna z chaszczami. I
komarów tam dużo. W sumie sobię tak myśle że gdyby nie zrobiono umocnień
brzegu, to w większości brzeg wisły byłby jednym wielkim bagnem.
I chyba był bo coś mi tam kołata z licelanej hisotrii polski że osuszaliśmy
bagna żeby nie mieć problemów z malarią.
Obiad jest z rodzaju bardzo skromnych. Izotonik, bigos ze słoika i bułka.
Bigosu nawet nie grzałem, bo dzień na to za ciepły.
Potem znowu wiosłuję i wiosłuję i wiosłuję. Samotność i pustka wchodzi do
głowy. Brakuje mi ludzi, człowiek to jednak party animal.
Po raz nie wiem który wyobrażam sobie że płynę z kimś. Nie no nie z kimś
ale z kimś-kobietą. Jak ludzie znajdują partnerki na takie rejsy? Czy są kobiety
gotowe żyć w namiocie i myć się w rzece tlko żeby przeżyć przygodę?
Przed wyprawą czytałem kilka blogów. Są "bajadarki" takie dwie laski co
zwiedziły chyba cały świat składanym kajakiem, jest jedna laska co czasem
pływa z bratem i robią takie dystanse że małpie robią się wielkie oczy. ALe tak
poza tym to nic. Cała reszta blogów, vlogów, streamów i tik toków to faceci.

tekst nieczytelny

Polska w poprzek - część dwunasta
Wtorek.
Pierwszy dzień podróży w kóym nie budzi mnie słońce, tylko alarem w
telefonie i w zegarku. Jest szósta. Wstaję tak wcześnie bo wczoraj przy
kiełbasie umyśliłem plan. Jeśli dzisiejszy dzień mnie znurzy to ostatecznie
mogę wracać z Warszawy. Nie do końca będzie to po mojej myśli bo jedzenia
kupiłem na pięć-sześć dni, ale najwyżej pojadę z konserwami do domu.
Pierwsze co stwierdzam po wyjściu z namiotu to że w nocy ocś przyszło i
ukradło z patyka kiełbasę której resztka miała być na śniadanie. Pewnie wydra
albo bóbr. No to zamiast kiełbasy, konserwa mięsna luksusowa. Do tego
bułka, herbata i pomidor.
Potem jak najszybsze zbierania i ruszam.
Wypływam o siódmej trzydzieści bo dziś chce przepłynąć 60km. To mi
pozwoli być zaraz przed Warszawą i jutro dopłynę do stolicy słoików. No i po
drodze jeszce próg spiętrzający do pokonania.
Wypłyniecie półtorej godziny wcześniej niż normalnie jest zbawienne. To
dodatkowe półtorej godziny względnie normalnego słońca i temperatury. Mogę
więc spokojnie płynąć w czapce i spodenkach, nie muszę się jeszcze
zakrywać jak arabska panna na wydaniu.
Przez to że staram się utrzymać wyższe tempo, musże jeszcze bardziej
uwaząć na mielizny. No i w efekcie jest jeszcze mniej czasu na to żeby się
rozglądać.
Do progu dopływam po godzinie i pięciu minutach co uważam za zajebisty i
bardzo obiecujący wynik. I teraz próg pod elektrownią. Związana jest z nim
nielicha historia, a mianowicie pewnej nocy...
Nie no jaja sobie robie. Historia tego progu to historia totalnej wyjebki na
przepisy w naszym kraju. Próg powstał na rzece żeby piętrzyć wodę dla
elektrowni. Tyle że nie tak jak ten położony wyżej - nadmuchiwany. Ten przy
kozienicach jest stały. Nawbijali w dno blach systemu larsena, dowalili żwirem
i gotowe.
Jak to zrobiono bez budowy śluzy? (wisła to droga wodna). Ano kurwa
sprytnie. Obiekt zgłoszono do dozoru budowalnego jako tymczasowy na pół
roku. W 2017 roku. Trik jest taki, że okres tymczasowości liczy się od czasu
odbioru technicznego i uruhcomienia. A elektrrownia tego nie zrobiła, i
formalnie próg nadal jest na etapie testów. Dopiero jak skończą testy, zrobią
odbiory, to zacznie się liczyć pół roczny okres użytkowania.
No ja jebie. Jak w tym kraju ma być normalnie?
A co z ludźmi którzy tu pływają? Ano zrobiono nabrzeże, i jak się zgłosic do
elektrowni to podstawiają dźwig i przenoszą łódkę na drugą stronę progu.
Mnie to do szczęścia niepotrzebne. Ląduję na kamieniachac (dno jakimś
cudem wytrzymało kontakt z ostrym gruzem) wyciągam wszystko na brzeg,
potem na trzy raty przenoszę wszystko jakieś 40m do miejsca wodowania.
Na koniec spycham kajak na głęboszą wodę, wskakuję i płynę dalej.
Aż się mam ochotę polkepać po plecach za taki zajebisty plan. Jakbym
wypłynął normalnie, dziewiąta po dziwiątej, to byłoby już znacznie cieplej.
Dobra, cisnę dalej. Staram się wiosłowąc stałym tępem bez przerw. Najpierw
kusi włączyć gps żeby zobaczyć jak szybko płynę, ale szkoda baterii.
Ograniczam się do odliczania czasu między słuplkami kilometrowymi. Sześć
słupków na godzinę. Z tym że nie wszystkie są widoczne, częśc prwnie
zarosła drzewami.
Kraibobraz się zmienia. Rzka sama w sobie wygląda tak samo, płytka i
szeroka. Ale brzegi wyglądają na zarośniete gęstym lasem po obu stronach.
Jest tużo mniej kamiennych wałów biegnących od brzegu do nurtu. Spadła
ilość piaszzystych wydm. Za to jest dużo wędkarskich stanowisk na 1-2
metrowym ilastym brzegu.
I oczywiście pokrzywy.
Od czasu do czasu są też dziwne łąchy piachu wysypane na brzegu. Wydaję
mie się że w takich miejscach stały wcześniej kopalnie piasku i jak przestali
pogłębiać i przeniesli interes to została taka ogromna plaża na 50m w głąb
lasu.
Pojawia się też sporo łódek węrkarskich, większośc zacumowanyc i
zamkniętych pewnie dlatego że fanatycy wędkarstwa dzisiaj siedzą w pracy.
Staram się płynąć cały czas tak samo szybko.
Mam wrażenie że minimalnie lepiej jest tu z głębokością bo rzadziej
zawadzam płetwą o piach.

tekst nieczytelny

Polska w poprzek - czesc trzynasta
Sroda.
Dzis obudziłem się martwy. Te wczorajsze sześćdziesiat kilka kilometrów to
był głupi pomysł, przecież nic mnie nie godni. Mogłem sobie to rozłożyć na
dwa dni. No ale poniewaz nie rozłożyłem to teraz mnie boli obręcz barkowa i
plecy.
Elegancko na czworackach jak aplaka wybywam z domostwa na zewnątrz.
Kajak jest, wiosło jest, czyli nikt ze wsi nie połasił sie na mój dobytek.
Sniadanie, tym razem sardynki w oleju, bułka i pomidory. No i herbata,
ponieważ na bogatości to z cukrem.
Trochę zbocze na temat jedzenia i kuchni. Cała moja kuchnia to menażka,
chiński palnik, dwa kartusze z gazem, scyzoryk, składany łyżko widelec, płyn
do naczyń w buteleczce z rosmana i połówka gąbki myjki (tak przyciąłem
zwykłą myjkę żeby mniej miejsca zajmowało). Nie mam talerzy, deski do
krojenia ani ekstra kubka. W menażce tylko gouję wodę a z jej pokrywki mam
kubek.
Jak już muszę coś przekroić to jako deski używam wiosła ;)
Ale to rzadko bo w praktyce wyjadam z puszek tym łyżko-widelcem, a
pomidor jest konsumowany w całości. Bułek nie kroje ani nie smaruje. Jak
trafia się serek topiony to go jem prosto z folijki.
Dobra, tyle traperskich opowieści.
Dzisiaj zbieranie mi idzie tak jak idzie. Nosze i zwijam i rytmicznie postękuje
jakby miał ze 25 lat albo co gorsza 30.
Rejs rozpoczynam kilka minut po ósmej. Mam nieodparte wrażenie że
ostatnio coś wcześniej wstaje...
Wisła jest taka sama jak wczoraj. Coraz bardzie mi się te widoki opatrzają.
Wiem że mogę zrezygnować w stolycy ale nie czuję presji że muszę. Ciągnię
mnie to lenistwo i swoboda. W mieście nie mam możłiwośći biegania po plaży
z pulokiem na wierzchu. To znaczy mam , ale tylko raz.
Wiosłuję i wiosłuję. Staram się to robić jak najbardziej równomiernie bez
szarpnięć, bo przy każdym nierównym ruchu szatan kąsa mie w dupę.
Brzegi rzeki są już w chój nieprzyjazne. Kamienie, dwu-trzy metrowa skarpa,
glina, ił, less, pokrzywy, splątane krzaki i gęsto rosnące drzewa. Jak tak na to
patrzę, to nie widzę jakby tam można wogóle wylądować w razie potrzeby.
Jest nadal trochę lepiej z głębokością i mam wrażenie że lepiej z
oznakowaniem.
Mijam łachę na której widzę coś bardzo dziwnego. To taka mielizna która
wyszła z wody na pięć, może dziesięć centymerrów. A na jej środku stoją dwa
skutery i jest rozbity namiot. Z jednej strony spoko pomysł, bo skuter z
napędem reakcyjnym jest idealny na takie płycizny. Z ddrugiej strony jak
można obozować z miejscu gdzie każdy większy deszcz cie zmyje.
Ludzie są dziwni w chuj.
Dopływam do pierwszego mostu. Na nim po lewej wydmy i tataraki, a po
prawej brzeg umocniony larsenem.
Na miejscu Larsena, to mym mówił " gdybym dostawał dolara za każdą
ściankę wbitą bez poszanowania praw autorskich do projektu to bym był
bogaty tak że o ja cie."
Mijam kolejny most. Potem pojawiają się pogłębiarki. Tu musze kluczyć w
diabły bo piaskociąg pływa po powierzchni i zajmuje prawie całą szerokość
rzeki.
Płynę dalej. Pojawia się panorama miasta, zielony okrągły budynek ujęcia
wody, kolejne pogłębiarki, trrochę łodzi na wodzie, jakaś mała barka.
Wpływam do miasta. Trzymam się pilnie lewej strony żeby skręcić w Port
Czerniakowski. Trafiam bez pudła, przepływam przez wrota
przeciwpowodziowe i cumuję przy pomoście. Idę poszukać kogoś z obsługi
żeby się dowiedzieć gdzie opłaty i czy parking jest strzeżony.
Pomimo tego że srodek tygodnia, znajduję, płacę monety ( nawet niedużo
kosztowało) a dopiero poniewczasie dowiaduje się że nie należy zostawiać
wartościowych rzeczy w kajaku bo mogą nie upilnowąć. Kręci się tu trochę
ludzi, są kluby różne i po prostu nie paczą każdemu na rękę.
No i teraz zgryz. Nie mam plecaka tylko jeden duży worek. Nie pójdę przecież
z nim zwiedzać..
A nie jednak nie. Problem rozwiązałem tak. Mam worek w którym jest
trzymany kajak i drugi na rzeczy.


tekst nieczytelny
Awatar użytkownika
Marcel
Posty: 321
Rejestracja: 20 gru 2020, 20:29
Dziękował(a):: 18 razy
Podziekowano: 116 razy

Re: Spływ Wisłą - nie mój

Post autor: Marcel »

Polska w poprzek - część czternasta
Czwartek.
Budzę się jeszcze bardziej martwy niż wczoraj. Do bólu w barkach i plecach
dołożył się ból barków i pleców. Do tego coś mi się stało z kolanami, zaraz
nad nimi czuje lekkie mrowienie w mieśniach albo ścięgnach (nie jestem
patologiem to nie wiem). Dodatkową bolesność mięśni wzmagają odleżyny.
W nocy poluzowała się zakrętka od maty i zeszło z niej powietrze. Spałem na
twardym i teraz boli.
Wszystko boli.
Życie boli.
Wypełzam na zewnątrz jak ddżownica po strzale łopatą. Zewnętrzna częśc
świata nie oferuje dzisiaj komfortu. Wieje. Duje tak jakby chciało kota
wydmuchać.
Uzywając moich supermocy ustalam że jestem na 535km rzeki. Supermoce
to po prostu wyśledzenie tabliczki kilometrowej na brzegu. Do końca zostało
390km. Wydaje się że to jednocześnie daleko i niedaleko.
Na wietrze bez przerwy gaśnie palnik. Najtańsza chińska kuchenka nie ma
osłony od wiatru. Biorę i usypuję wał dookoła kuchenki. Wał z piasku bo tego
jest w nadmiarze. Za takim wiatrochronem idzie zagrzać wodę na kawę. Do
tego nieśmiertelna konserwa rybna - dziś dla odmiany szprotki w oleju... Do
tego bułka i pomidor. Tęskni mi się za normalnym jedzeniem. Dochodzę do
wniosku że wyrzucanie tej kszaki na samym początku było błędem, teraz bym
zjadł ze smakiem.
Pakowanie, zwijanie i wyruszanie zajmuje czas prawie że do dziesiątej.
Potem wiosłuję. Znowu delikatnie , bez gwałtownych pociągnięć.
Monotonność wisły zaczyna doskwierać pnownie. Już bym popatrzał na coś
innego niż tylko drzewa i woda. Mój poprzednik pisałe że wpadał w trans i
wyłaczał się zapamietale wiosłując. Ja mam zupełnie inaczej. Czasem mam
gonitwę myśli co bym mógł robić innego. Czasem mam ochotę to wszystko
pizgnąć i wrócić do domu. Odpalić gierkę i piwerko, zeżreć miskę czipsów.
Albo doskwiera mi samotność. To wogóle jest strasznie dziwne. Wczoraj w
warszawie patrzałem na ludzi jak na stwory z innego hałsliwego świata. A
teraz przydałby się ktoś z kim by można pogadać.
Ponownie wracają myśli że idealna to by była dziewczyna którą też nurtuje co
jest za następną górą, albo za następnym zakrętem rzeki. Jakaś taka
niespokojna dusza co potrafi umyć długie włosy w wodzie z rzeki, nie narzeka
na menu z konserw rybnych, pulpetów w słoju, pomidorów i batoników
energetycznych.
I to nie jest to że nie znam żadnych lasek. Mnichem nie jestem, ale jakoś
takiej co by ją ciągąło po dziczy to nie poznałem. Wszystkie co znam uznają
za udany wyjazd Egipt albo Chorwacje i to all inluzim.
Na takich marzeniach i przemyśleniach upływa czas aż do Nowego Dworu
Mazowieckiego. Tam z prawej dopływa kolejna rzeka a nad nią są ruiny
jakiejśc ceglanej potężnej konsturkcji. To są jakieś zabytkowe koszary,
aktualnie w remoncie. Dali je w niegłupim miejscu, pilnowali stąd
dwóch rzek jednym oddziałem.
Potem wiosłuję i wiosłuję. Ten odcinek rzeki jest wyjatkowo nieprzyjemny.
Drzewa porastają jeszcze gęściej, za nimi nic nie widać. Wody znowu jest
bardzo mało i trzeba kluczyć.
Do tego cały czas wieje, a to w połaczeniu z obłędnie palącym słońcem jest
upierdliwe i nurząće.
Mijam mosty, wyspy, obserwuję burą wodę i ptaki kołujące nad wodą.
O osiemnastej ląduje na wyspie na 578km tuż przed Czerwińskiem. Dzisaiaj
nie było ani siły, ani chęci do wiosłowania. Mam takiego doła jak na początku.
Jutro bym mógł wracać.
Tylko ze najbliższe miejsce z pociągiem to Płock, więc najwcześniej to
pojutrze mogę wracac.
Z takimi niewesołymi myślami pod czerepem jem kolacje. Tm razem to
kanapki z nutellą i gorzka hebrata. Połączenie idealne.
Wpełzam do namiotu ale sen nie nadchodzi. Wiercę się. Dodmuchuje
materac, potem upuszczam bo zrobił się za twardy.
Przeglądam intenety ale przy zasięgu na jedną kreskę jest to irytujące a nie
zabawne.
W koncu zasypiam.
W nocy słyszę że zaczęło padać. Nie taka ulewa jak poprzednio, tylko
mżący, nudny, słaby deszcz.


Polska w poprzek - część piętnasta

Kolejny piątek w trasie, to już trzeci:)
Budzi mnie deszcz siąpiący o tropik. Bardzo przyjemny odgłos. Można by tak
spać i spać i spać. Tyle że od leżenia robią się odleżyny od których się
umiera. Poza tym materac jest wyjątkowo twardy. Znowu szeszło z niego
powietrze. Oglądam dziada uważnie ale zakrętka mocno tkwi na swoim
miejscu. Czyli jesteśmy w dupie, materac ma dziure.
Eh pieprzony los kataryniarza (kto napisał tę książkę?)
Deszcz powoduje że mam problem z gotowaniem wody. Niby namiot ma
absydę, ale jest ona tak miniaturowa że nie da się ustawić w niej kuchenki.
Dopiero po chwili dociera do mnie że przecież wcale nie muszę usawiać
kuchenki w absydzie. Przecież jak odpalę ogień, to ten mikry deszcz i tak go
nie zagasi, zresztą od góry i tak będzie menażka.
Tak też czynię. Woda się grzeje, a ja smaruje buły nutellą. Zamiast mięsa na
śniadanie będzie słodkie, potem na drugie śniadanie marchew, a potem się
zobaczy.
Ugotowałem , zjadłem, zabrałem się za oglądanie materaca. Nadmuchałem
bydlaka na sztywno i szukam dziury. Nie czuć żeby powietrze gdzieś uciekało.
Szwy wyglądają na całe, spod zakrętki też nic nie dmucha. No nie pomoge...
Nie mając innego wyjścia pakuje cały dobyteek do torby. Tym razem z
materacem włącznie.
Przy pakowaniu tego cudu techniki trzeba się namęczyć. Taki materac to po
prostu dwu i pół centymetrowej grubści kawałek gąbki z przyklejonym po obu
stronach nieprzepuszczalnym materiałem. Oczywiście całość jest zgrzana na
krawędziach. Jak się odkeca zawór, to gąbka się rozpręża i materac sam
nabiera grubości. Można zawór po prostu zakręcić ale lepiej dopompować
jeden lub dwa oddechy.
Jaja są jak trzeba ten cud spakować. Odkręca się zawór i bardzo ciasno
roluje tak żeby wycisnać powietrze. Potem trzeba szybko zakręcić zawór,
rozwinąć gada, złożyć wzdłóż na pół i zrolować ponownie.
Wtedy okazuje się że powietrza jeszcze sporo i trzeba go upuszczać w miarę
zwijania, ale jednocześnie szybko zamykać zawór żeby nie naleciało
spowrotem.
Jest to strasznie upierdliwe, dlatego normalnie tylko otwierałem zawór,
zwiajałem i związywałem sznurkiem. Teraz że nie chce mieć mokrego materaz
to musze go zmieścić w worku.
No dobra. Pojadł, popił, poruchał a smutny. Worek wzucam do kajaka,
zwijam namiot na mokro i ruszam. Na grzbiecie wodoodporna kurka w której
się poce jak głupi.
Nadal mży. Niebo zasnute chmurami. Słońca prawie nie widać. Nadal jest
bardzo ciepło ale brak słońca daje ulgę od żaru ostatnich dni.
Wiosluję nieśpiesznie. Dziś do Płocka nie dopłynę, ale chce się dostać na tyle
blisko, żeby jutro mieć tylko kawałek.
Co do rzeki na tym odcinku. Woda jak była bura tak jest, choć wydaje mi się
że troche przejrzystość się poprawiła. Wyspy w nurcie są teraz olbyrzmie,
choć niższ niż były. Ten lesisty pagurek od którego się zaczynają ma teraz
2-3m wysokosci. A na odcinku Opatowiec-Kazimierz niektóre miały po 6-7m.
Piaszczyste plaże zrobiły się piaszczysto muliste. Wygląda jak piasek, ale klei
się do stóp jak glina. Na dokładkę jest wymieszana z bardzo drobnym grysem.
Na tych wielkich łachach leżą wysuszone i na wpół spróchniałe drzewa
naniesione tu przez wysoką wodę.
W południe zatrzymuję się na postój, bo przestało padać. Lądowanie na takiej
łąsze oznacza 20-30m brodzenia w wodzie do kostek i ciągnięcia kajaka.
Nietypowo jak na ten rejs robię obiad na ciepło. Gołąbki luksusowe ze słoika.
Sztuk trzy. Potem wykorzystuję ten słój...
do tego żeby schować w nim zapisaną kartkę a jego samego przywiązać
kawałeim sznurka między rozwidlonymi gałęziami.
Jeśli ktoś znajdzie niech się pochwali co było tam napisane.
Po obiedzie wiosłuję dalej. Prawy brzeg robi się bardzo, ale to bardzo wysoki.
Pionowa skarpa na 20m, u jej podnóza nieodłoączne drzewa i zaraz rzeka.
Ponieważ nadal jest pochmurno ale nie pada, mogę trochę przyśpieszyć
wiosłowanie. Oczywiście trzeba uważać na płycizny, ale nauczyłem się w
końcu rozpoznawać i oceniać ślady na wodzie, więc prawie na nie nie
wpadam.

tekst nieczytelny

Polska w poprzek - część szesnasta
Sobota.
No nie mogę powiedzieć że obudziłem się wcześnie, bo tak w zasadzie
wstawałem w nocy trzy razy. Raz żeby opróżnić pęcherz i dwa razy żeby
dopompować materac.
Więc mógłbym przyciemnić że cała noc na nogach.
Takie tam pierdzolety. Coś będę musiał wymyślić bo spanie na dziurawym
materacu to średnia przyjemność.
Słońce rozgrzewa namiot o siódej do abstrakcyjnych temperatur. Trzeba się
wywlec, spakować i płynąć.
Opcję są dwie. Albo gdzieś za godzine skończyć w Płocku (skończyć??
mmmm...ała co za ból). ALbo się się jednak zebrać w sobie i popłynąć dalej.
Mam już dwie trzecie rzeki przepłynięte, więc szkoda odpuszczać teraz. To tak
jak wystartować w maratonie, poddać się po 20km i się chwalić że przebiegło
się półmaraton.
Musze jednak odwiedzić jakiś sklep - bo jeśli chodzi o pierczywo to mam dwie
wiadomośći. Dobrą i złą. DObra jest taka że nie stwardniało. A zła jest taka że
się skończyło.
Dlatego na śniadanie są znowu gołąbki i herbata.
Ruszam o dziwiątej. Na wodzie już kila jednostek. Łódki z żaglami. Najpierw
musze opłynąć wyspę a potem przepłynąć pod mostem i już jestem w Płocku.
Łatwo powiedzieć. Zaraz za wyspą dostaję takie uderzenie wiatrau z przodu
że ledwo się posuwam. Uciekam pod prawy, bardzo wysoki brzego. Skarpa
ma z 15m ale wiatr jest tu tylko trochę słabszy. Dodatkowo musże uważać
żeby nie wyrzuciło mnie na kamienny brzeg.
Dopłynięcie do przystani, czyli jakieś trzy kilometry, zajmuje półtorej godziny.
Jestem wypompowany. W przystani mimo młodej godziny już dużo ludzi.
Wiadomo, weekene, wakacje i ciepły dzień.
Dogaduje się z właścicielem że tylko na chwile zacumuje, zrobie zakupy i
zwiewam , dzięki temu nie ponoszę opłaty portowej.
Jak obiecałem tak robię. Szybkim krokiem do sklepu dla ubogiej klasy
średniej. Bułki, sok, piwo na wieczór, batoniki, kaszka instant, trzy pomidory.
Potem chodu z posrotem, odmeldowanie się na przystani, do kajaka i
uciekam na wodę.
Chyba tochę zdziczałem bo tłum na przystani budzi mocny dyskomfort.
Wypływam z przystani i znowu dosatję wiatrem w twarz. Wiosłuję zawięcie
ale Zielony Skurwiel porusza się do przodu z prędkością jeża cierpiącego na
okresowy zanik płuc.
Czyli powoli.
Czyli Super.
Wiosłuję i wiosłuję. Woda stopniowo się poszerza. Najpierw 500m, potem
700, a potem to już chyba kilometr szerokośći. Nie ma problemu z
głębokością. Za to jest problem z wiatrem i falą.
Przerzucam baniaki z wodą z tyłu na przód, żeby kajak był bardziej płasko na
wodzie. Nie wyczułem wprawdzie żeby się wiosłowo lżej, za to co którać fala
przechodzi troche nad dziobem i wlewa mi kilka litrów wody do środka.
Mijam wyspę która przez chwile daje mi cień aerodymaniczny a potem jest
już tylko gorzej.
Wiatr trochę zmienia kierynek, więc nie moge płynać tak prosto jakbym
chciał. Zygzakowanie powoduje że nadkładam drogi.
Zaleew się poszerza, wiatru jeszcze więcej.
Do kompletu jest oczywiśćie prażące słońce.
W południe musze zrobić postój na prawym brzegu bo całe plecy i ręce bolą
mnie do obłędu. Na rękach znowu wychodzą pęcherze. Zaklejam je plasterm i
zakładam robocze rękawiczki. Zjadam batoniki, wypijam ogromną ilość wody.
Na pół godziny kładę się żeby odpocząć.
Potem wracam na wodę.
Teraz to już jest sprawa osobista. Albo kurwa ten zalew albo ja. Pot mi się
leje pod upie. Zalew zakręca w lewo, robi się jeszcze szerszy. Fale są takie że
ja pierdole. Do tej pory mi się wydawało że pogoria IV potrafi pokazać siłe
wiatru , ale to co się dzieje tutaj to jest jakać abstrakcja.
Mam wrażenie że stoję w miejscu, choć wiosłuję szybciej niż do tej pory. Z
przodu i tyłu kajaka w zagłębieniach kokpitu chlubie woda.
Mam nawet ręczną pompkę zenzową ale nie mam jej jak obsłużyć.
Mija kolejna godziny . Wiosłuję z zawiętością, ze zrezygnowaniem,
momentami wręcz z rozpaczą że koniec wydaje się wcale nie przybliżać. Nie
ma tu łanych widoków żeby było na czym oko zawiescić. Za to jachtów jest od
skurczysyna.
Podobno mam im ustępować drogi ale mam nadzieje

tekst nieczytelny - pdf reader zwraca cos takiego
tdpSmyLBrakmoizocluaemzpjn/payeiiłaeynspmnitozęązrspołeteyirbęomlwkięsnos,t.azuctyozMtnrsyzpiitejkyjaoaommckkipaoąabrnlgmazeinuerjndijsęaaaztckalougijememjoewdasisnzniitęoieioensmlwwaiłceerzzwmojymwir,oćuęak.srctćłNkóoziii,rwoeennnaamawynw.iytadyeś.matlęnjWażeilkeejkbcżmodheyńonwpsciekiiiulęóoirrwnńoboaczyęaddjkda,ocoądhibnląetorurzdztjeeoyz.miwntiaaecćkszizz


Polska w poprzek - część siedemnasta.
Niedziela.
Słońce jak zwykle rozgrzewa namiot bardzo wcześnie. Dzisiaj wcześniej niż
zwykle, bo stoi na odsłoniętym miejscu. Szósta albo coś koło tego. Siły mam
tyle żeby otworzyć sypialnie i tropik a potem dossać się do butli z piciem.
Ciężko nawet opisać jak się czuję. Boli mnie wszystko i jestem potwornie
słaby. Taki stan jak przy grypie. Ma się kontrolę nad ciałem tyle że ruchy nie
mają w sobie siły.
Na leżąco wciągam dwa batony. Energetyczny i proteinowy. Leżę i piję.
Przysypiam.
Godzinę później nie da się już w namiocie wytrzymać, poza tym musze iść
się wylać.
Wypełzam na czworakach, z trudnem się prostuje. Protestuje kręgosłup.
Kuśtykam do krzaków, sikam, wracam. Odpalam kuchenkę, grzeję wodę,
zalewam dwie kaszki i herbatę.
A potem wciągam wszystko bo jestem bardzo, ale to bardzo głodny.
Zaczyam niemrawo składać dobytek i myślę co dalej. Na Toruń dzisiaj nie ma
co liczyć. To jakies 60km a potem trzeba jeszcze kilometr nieść rzeczy na pole
namiotowe.
A no i jeszcze musze pokonać zaporę...
Zwinięcie wszystkiego zajmuje mi z półtorej godziny i znowu robię się głodny.
Wciągam jeszcze konserwe z bułką i popijam izotonikiem, żeby nie wyciągać
znowu kuchenki.
Ruszam o dziesiątej.
W zatoczce idzie wszystko pięknie, ale obawiam się jak to będzie wyglądać
na zalewie.
Okazuje się nie tak źle. Wiatr jest znacznie słabszy niż wczoraj.
Dopływam do prawej strony tamy. Odszukuję betonowe schodki i zaczynam
przygodę. Najpierw wysiąść z wiosłem i cumę w ręku i się nie wyjebać na
śliskich stopniach. Odłożyć wiosło tak żeby nie zjechało. Wrócić do kajaka,
wyciągnąć torbę, zanieść pięć stopni w górę, odłożyć, przywiązać do niej
cume, niech robi za kotwice. Wyciągnąć baniaki z wodą , przenieść na górę i
przerzucić przez płotek przy chodniku.
Powtórzyć to samo z kajakiem, torbą i wiosłem.
Widok na szczycie sprawił że miałem ochotę siąść i płakać. Jakiś tępy chuj
postawił z drugiej strony ogrodzenie. To znaczy że nie mogę po prostu
przenieść przez drogę i zejsć ze skarpy.
Musze przenieść, skręcić w prawo, odbić na parking, obnieść ogrodzenie.
Kawałek jakieś 700-800m. Raz zrobić to z kajakiem, drugi raz z workiem i
baniakiem i wiosłem, trzeci raz z baniakami. Wszystko pokonywane w
odcinkach po 100m.
W palącum słońcu, bo zanim byłem na niższym brzegu to zrobiło się
południe.
Odbijam z zawrotami głowy i ogólnym rozbiciem. To nie tak miało wyglądać.
Dryfuję. Nie mam siły żeby wiosłowąć naprzód. Drobnymi ruchami staram się
kierowac na środek, gdzie szybszy nurt.
Potem głównie siedzę. Dryfuję z prądem i patrzę tempo na otaczający mnie
świat. Probuje się napędzić kolejnym batonem, ale mam wrażenie że te
wszystkie proteiny, guarany, kofeiny i inne są chuja warte.
Tyle że pić się chce.
Przez pierwsze trzy godziny jest dodatkowo trochę nerwów, bo nie widze
miejsca gdzie w razie czego można by lądować.
Pierwsze większe piaszczyste łachy pojawiają się dopiero koło piętnastej.
Ląduję żeby się rozruszać. Kilka minut łażenia w kółko, żeby kręw się
rozprowadziła po organiźmie, jedzenie i wiosłuję dalej.
O osiemnastej mówię dość. Przybijam do pierwszej napotkanej wyspy z
plazą. Wyciągam rzeczy , zanoszę powyżej liniii wody, rozbijam namiot w
cieniu.
Potem gotuję bardzo dużo herbaty. Z cukrem. Zastanawiam się nad kawą, ale
na noc nie ma sensu.
Wyspy mają taką zaletę że najczęściej nie ma nanich komarów, więc mogę
po prostu położyć się w cieniu namiotu i leżeć.
Leżę i odpoczywam. Mam takie odloty, że jak mrugnę oczami to robi sie
kwadrans później.
Po dziewiątej wieczór robi się w końcu na tyle ciemno że można wpełznąć do
namiotu.
Za książkę się nawet nie biorę. Zostawiam uchylony tropik, nakrywam się
śpiworem i zasypiam.


Polska w poprzek - czesc osiemnasta
Poniedzialek.
Słońce budzi wcześnie. Na kilka minut przed budzikem. 5.50. Chyba nie
wstawałem do tej pory tak wcześnie. Czuje się dobrze. Wprawdzie mięśnie
nadal bolą i w kręgosłupie coś protestuje, ale wczoraj a dzisiaj to niebo a
ziemia.
Wyłażę z namiotu, przeciągam się na wszystkie strony. Wyspa na której
wczoraj się osadziłem jest faktycznie malutka. Może ze dwadzieścia metrów
długości. Wczoraj mi było wszystko jedno i nie szukałem specjalnie.
Odpalam kuchenkę, grzeję wodę. Wybór dań jest prosty. Szprotki w oleju
albo szprotki w oleju. Ostatnie dwie konserwy. Dobrze że dziś dopłynę do
Torunia. Do tego herbata, batonik na później.
Sprawdzam cisnienie w kajaku. Zawsze z tym troche dylematów mam bo nie
da się dowiedzieć jaki jest margines bezpieczeństwa. Instrukcja mowi ze
cisnienie max to 0.2 w burtach i 0.5 w dnie. ALe jak jest ciepło to cisnienie
wzrasta. Więc jak go ostatnio pompowałem to burty na 0.15 a dno na 0.4.
Co ciekawe identyczny kajak tyle że sprzedawany pod inną marką w
faszystowie ma podane 0.22 i 0.69.
U umnie pokazuje 0.15 na 0.42. Do burt wsmuchuję po jednym machu z
pompki i tak zostawiam.
Jest bardzo wcześnie i słońce jeszcze się nie rozszalało. Pół do ósmej jestem
na wodzie. I PŁYNĘ.
To co napieszę będzie dziwne, może trochę śmieszne, a bardzo dziwaczne.
Ale w ostatnich dwóch dniach coś się diametralnie zmieniło w moim pływaniu.
Już nie siedze jak kołek sztywno w kajku, nie walczę z falą, a trzymanie wiosła
nie powoduje zmęczenia.
Teraz balansuję kajakiem w rytm fal. Widząc je WIEM jak czy pochylić czy
wyprostować. WIEM w którym momencie trzeba się przechylić w przeciwną
stronę a kiedy nie. To samo jest z wiosłem, CZUJE jaka pozycja jest
prawidowa i jaki ruch na danej fali będzie ok. Tak samo jest z wiatrem, mam
wrażenie że nauczyłem się oszukiwać jego porywy. Nie reaguję na jego
nacisk, tylko na to jak marszczy wodę dwadzieścia metrów przede mną.
Ale jakbym miało to opisać komuś i przekazac to nie potrafię. Wiem że ta
fala jest dobra, a ta nie, ale nie wiem dlaczego.
Jest to deprymujące bo umysł mam raczej autystyczny, ale ogromnie
przyjemne. Umiem czuć rzekę pod dupom.
Wiosłowanie teraz to czysta przyjemność. Z ciekawości włączam gps.
Pokazuje ze płynę 6-7km/h. Wcześniej utrzymywałe około 5km/h. Przy czym
teraz nie czuję żebym się męczył.
Teraz mogę na spokojnie podziwiać i piaszczyste wydmy i mosty i przeprawy
promowe. Mijam jakieś betonowe płyty schodzące do wody w zalesionych
miejscach (przeprawy wojskowe??).
Znowu mijam kopalnie piasku i wody. Opływam piaskociągi.
Popijam wodę prosto z baniaka, zagryzam batonem. Po kilku godzinach
ląduję na prawym brzegu żeby obejrzeć ruiny zamku w Złotoryi. Tu jest też
ujście rzeki mniejszej jakiejsć.
Ruiny są malutkie więc po kwardansie kręcenia ruszam w drogę. Skupiam się
na pociągnieciach wiosłem, każde jedno jest istotne. Wbijam się w rytm i
zapominam o bożym świecie.
Widzieliście "Jestem bogiem"? Jak gościowi zaczela odalać palma od
dragów. Tu jest podobnie. Nie pamieta się całej trasy, w głowie zostją tylko
pojedyncze widoki, scenerie.
Nietypowea wydma, zniszczona płaskodenna łódź, żąglówka z dwoma
masztami. Reszta gdzieś po prostu mia mimo oczu .
Do punktu lądowania docieram po 5h30 min. Srednia predkosc 6.2km/h.
Ląduję na kamieniach pod punktem widokowym na lewym brzegu, wyrzucam
torbę i baniaki na brzego. Kajak podejmuję z wody bez sapnięcia. Mam
wrażenie że zystaklem supermoce.
Wrzucam wszystko na platforme widokową. Obracam kajak żeby ściekły
resztki wody. Puste baniaki po wodzie wciskam do kosza.
Potem torba na grzbiet, kajak na ramię, w drugim ręku wiosło. Osiemset
metrów które mam do campingu nr 33 po prostu niosę te dwadzieścia pięś
niewygodnych kilogramów bez przystanku czy poprawaiania.
Rzucam wszystko pod recepcją. Płacę za dobowy pobyt i idę stawiać kajak.
Potem kąpiel i golenie.
Z lustra patrzy na mnie ktoś zupełnie obcy. Dobiero po ogoleniu i kąpieli
zaczynam przypominać siebie.
Co nie zaskakuje jeszcze bardziej niż wygląd,

tekst nieczytelny
Awatar użytkownika
STARYKOŃ
Posty: 60
Rejestracja: 01 lut 2021, 15:29
Lokalizacja: Poznań
moja flota: Igla 2
CRUISER 393S DROPSTITCH KAYAK
Dziękował(a):: 74 razy
Podziekowano: 28 razy

Re: Spływ Wisłą - nie mój

Post autor: STARYKOŃ »

Nie wiem skąd wytrzasnąłeś tę relację ale jest naprawdę dobra. Każdy kto za jednym zamachem na jednym pływadle przepływa Wisłę czy też inną dużą rzekę ciągnącą się przez kilkaset kilometrów i nie potrzebuje do tego kilku kajaków i wsparcia społeczności fiśbokowej czy innej ma mój szacunek. Nie żeby to komuś było do życia potrzebne (mój szacunek znaczy się) Acha i istnieją kobiety które mogą kilka dni płynąć i wiosłować spać w namiocie i myć głowę w rzece. Wiem żę są bo sam z taką żyję . Chyba mam szczęście
A jak powszechnie wiadomo, piękny krajobraz znakomicie podnosi walory smakowe spożywanego w plenerze jabola.
Wampir z M-3
Andrzej Pilipiuk
Awatar użytkownika
Marcel
Posty: 321
Rejestracja: 20 gru 2020, 20:29
Dziękował(a):: 18 razy
Podziekowano: 116 razy

Re: Spływ Wisłą - nie mój

Post autor: Marcel »

STARYKOŃ pisze: 23 lis 2023, 19:16 Nie wiem skąd wytrzasnąłeś tę relację ale jest naprawdę dobra.
Strona z mememi nazywa się jbzd. Autor miał ksywe miszczswiata. Strona przyjmuje obrazki , tekst i filmy. Ale ma wadę. Teksty dłuższe niż 4000 znaków nie dają sie skopiować, dlatego dluzsze opisy mają śmieci na końcu.
Relacja z Wisły była zamieszczona dwa lata temu. W zeszłym roku zaczal opisywać spływ Wartą, ale trzeciego czy czwartego dnia ukradli mu kajak. Potem już opisów nie dawał, a jak go szukałem w tym roku, to strona mowi że n ma takiego użytkownika. Czyli usunął konto.
Usunięcie konta powoduje tam usunięcie wszystkich memów od danego autora.
Awatar użytkownika
Włodek
Posty: 1088
Rejestracja: 21 gru 2020, 01:10
Lokalizacja: Siedlce
moja flota: Canoe Wichita (prospector)
Dziękował(a):: 409 razy
Podziekowano: 439 razy

Re: Spływ Wisłą - nie mój

Post autor: Włodek »

Mimo że chciał skończyć już w Krakowie to w efekcie dopłynął do Torunia - brawo !.
Ja nie lubię pływać sam więc nie wybrałbym się na taką wiślaną eskapadę.
Jak na razie Wisłę poznaję odcinkami i niechaj tak zostanie.
Marcel - dzięki za opublikowanie.
ODPOWIEDZ