Tradycyjnie pogoda nie rozpieszcza. Chmury, deszcz, wiatr. Jak się później okaże biwak zakończą równie tradycyjne przymrozki i opady śniegu, żeby namiotu nie składało się zbyt łatwo.
Kolejny raz odwiedziłem biwak nad jeziorem Serwy. Ten konkretny chyba po raz pierwszy, ale warunki, klimat i dzierżawca jest jeden na wszystkich polankach. Stety/niestety nie jest to już łysawy grubawy Pan od jagodzianek, ale wiem że w sezonie dalej dowozi bułeczki...
Rozstawienie domku idzie powoli. Jest większy niż poprzedni, brakowało nam 1 metr bieżący w którąś stronę i przynajmniej 20 cm wysokości coby moc stanąć wyprostowanym choć na chwilę. Ten to królewski rozmiar. 5x3x2 m. Jest przestronnie i wygodnie. To jego 2 biwak, a z piecem to nawet pierwszy. Śluzy kominowe zostały bardziej lub mniej udolnie wszyte w majówkę ale pieca wtedy nie zabierałem, przetestowaliśmy tylko patenty wymyślone do poprzedniego mniejszego namiotku ( min. magnesy jako uchwyty na ściankach, koce plażowe jako wykładzina podłogowa, fotele dmuchane do pontonu, szafkę kempingową). Z nowości doszło więcej prądu, więcej światła, radyjko, lampiony no glamping pełną gębą tylko bez kibla.
Pierwszy krótki spacer po najbliższej okolicy i pora przygotować się do obiadu.
Większość drewna na opał przywiozłem ze sobą. Ładnie wysuszone przez rok w piwnicy zabrane rok wcześniej z podobnego biwaku nad jeziorem Zyzdrój. Porcja brzozy i świerka poszła na pierwszy ogień, kolejnego dnia poszukamy jakiejś suszki na spacerze aby dosztukowywać wsad do pieca.
Wszystkie następne dni wyglądały podobnie. Rano budziłem się pierwszy, odsłaniałem okienko, rozpalałem w piecu, piłem pierwszą kawkę albo grzańca, albo jedno i drugie. Nie hałasując czytałem i powoli podnosiłem temperaturę w namiocie. Powoli z gawry wygramalał się niedźwiadek i można było przygotować śniadanko. To nie spływ więc nie ma pośpiechu, parcia do celu by wrócić do domu i ograniczeń wagowo czasowo kuchennych. Bułeczki, kanapeczki, jajówy, tosty, zapiekanki, kawka, herbatka, grzaniec którego zabraliśmy 10 l zapasu, no z pełnym brzuchem można wyjść na świat. Głęboki wdech podlaskim powietrzem i okołopołudniowa rutyna.
Zmywanie, spacer i poszukiwanie suszek, co nie jest proste bo wszystko mokre i dokładnie wyzbierane w najbliższej okolicy pola biwakowego.
Zajęcia w podgrupach. Rąbanie i piłowanie. Zadaszony stolik wykorzystujemy na drewutnie.
Pora na 2 śniadanie, humus, krakersy, marchewki. Kolejny spacerek wokół obozu i przed zmierzchem przygotowanie do kąpieli.
Nieustający wiatr od zachodu zmienił dno jeziora przy naszym brzegu, jest teraz płytkie i piaszczyste. Piasek jest miękki i niestabilny, do umycia nie musimy wchodzić głęboko, ale nabranie wody do czajnika czy bojlera odbywa się na końcu pomostu i to też nie znaczy że jest głęboko. Później suszenie dupek w nagrzanym namiocie, grzaniec, kawa, grzaniec, kolacja, dla odmiany grzane piwo. Z głównym posiłkiem również się nie ograniczamy. Były zupki, pizza, pieczone mięsko. Pomimo nieustającego wiatru i kubatury do ogrzania w namiocie jest ciepło. Rekordowo udało nam się nagrzać do 41*C. Czad! ( Czad że super, nie że CO. Czujnik nie musiał nas ostrzegać a wiem że działa bo wcześniej testowałem pierdem pod kołdrą). Wieczory upływają nam na słuchaniu radia (udaje się złapać kilka egzotycznych rozgłośni niedostępnych w centrum), dobrym jedzonku i napitku. Wilgotne drewno podsuszalismy w piekarniku.
W sylwestrową noc pantofle i wyprasowane i wykochmalone kreacje zamieniliśmy na polarki i bambosze. Dokładnie o północy niebo nad nami zabłysnęło fajerwerkami mimo iż w zasadzie byliśmy w środku lasu bez sąsiedztwa większego czy mniejszego miasteczka. Okoliczni chłopi to jednak mają fantazję. Żadna radziecka rakieta nie wybuchła w okolicy, chociaż ja bardziej obawiałem się tych z krainy U.
Kilka kolejnych dni upłynęło spokojnie i w podobnej rutynie. Podoba mi się taka zabawa gdy mam świadomość że w każdej chwili mogę ewakuować się do ciepłego domu z gorącą bierzącą wodą w kranie, zmywarką i prądem (elektrycznym, nie że wóda). Że od przygotowania drewna nie zależy czy nie zdechnę z zimna i głodu...
Podsumowując jedzenia tradycyjnie przywieźliśmy spowrotem (nigdy nie wiem jak jest poprawnie

Mam takie przemyślenie. Życie ludzkie jest bez sensu. Człowiek jedzie w najzimniejszy rejon Cebulandii, targa przez 300 km pieńki drewna, żeby je piłowac i rąbać by większość dnia siedzieć w namiocie w którym trzeba palić tym drewnem by było ciepło... Także tym optymistycznym akcentem życzę sobie i Wam wszystkim 3 stóp wody pod łodką!
Dowody zbrodni:
https://photos.app.goo.gl/1XPySEbZV6uYGkVi8